„Odlot” to kolejny film animowany święcącego sukcesy studia Pixar. Trzeba przyznać, że sam pomysł był nawet interesujący, jednak spodziewałem się czegoś więcej. Nie chciałem zobaczyć kolejnej przeciętnej bajki, a coś, przy czym mógłbym się oderwać od rzeczywistości i trochę pośmiać. Niestety nie wyszło. Nawet mimo tak abstrakcyjnego pomysłu, jakim jest latający dom, obraz oddaje rzeczywistość taką, jaka jest rzeczywiście. Może z wyjątkiem zakończenia. W życiu nie zawsze wszystko dobrze się kończy.
Carl Fredricksen to stary zgryźliwy tetryk. Stał się taki po stracie swojej ukochanej żony Elli. Niegdyś pełen marzeń i chęci przygód, teraz próbuje jedynie żyć z dnia na dzień. Walczy z dużym koncernem o swój dom, który tamten chce wykupić, i walkę tę ostatecznie przegrywa. Z nakazu sądu ma zostać przeniesiony do wioski dla emerytów. Nie mogąc się z tym pogodzić, postanawia wprowadzić w życie szalony plan i odlecieć wraz z całym domem na milionach małych baloników. W międzyczasie poznaje Russella, małego zucha, którego od początku próbuje się pozbyć. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, w momencie odlotu chłopiec znajduje się na ganku domu starca. W ten sposób rozpoczyna się pełna wrażeń, niezwykła przygoda, której celem jest spełnienie jednego z marzeń państwa Fredricksen – dotarcie do Paradise Falls. W trakcie podróży, przedziwnej parze przyjdzie zmierzyć się z gadającym psem, rzadkim gatunkiem ptaka oraz starym, pozbawionym wszelkich uczuć, dążącym do sławy i zapomnianym już odkrywcą, niegdyś uwielbianym przez Carla i Ellę, a teraz polującym na dziwnego ptaka, aby udowodnić światu, że on naprawdę istnieje. W ten sposób krzyżują się ścieżki wszystkich bohaterów. Każdy dążąc do własnych celów, zapomina o tym, co naprawdę ważne. Jednak pod wpływem małego zucha pan Fredricksen zaczyna zmieniać się na lepsze. I w ten sposób wszystko zmierza ku standardowemu, szczęśliwemu zakończeniu.
Z jednej strony nie chciałbym za bardzo krytykować tej bajki, bo trzeba przyznać, że jest dobrze zrobiona. Tylko to, co najbardziej boli, to powielanie n-ty raz tych samych schematów. Fakt, że pomysł domu lecącego na balonach jest w jakimś stopniu niezwykły. Ale jest jedynie metaforą dla spełnienia marzeń, z którą spotykamy się w prawie każdym animowanym filmie. Brakuje w tym wszystkim jakiegoś powiewu świeżości i przede wszystkim choćby odrobiny humoru. W trakcie całego seansu zdarzyło mi się uśmiechnąć zaledwie kilka razy i ani razu roześmiać. Młodszym widzom obraz najprawdopodobniej przypadnie do gustu, bo jest w nim wszystko to, co dzieci lubią najbardziej. Masa kolorów, miły zwierzak i ciekawa przygoda. Dla mnie to jednak zdecydowanie za mało. Widzę tu tylko dobry i przemyślany produkt. Nic ponadto.
Kto jednak ma małe dzieci, śmiało może się z nimi wybrać do kina. One docenią walory, jakie prezentuje sobą produkcja, a może również coś z niej wyniosą. I myślę, że to by było na tyle.