„33 sceny z życia” to film zaskakująco prawdziwy, niespłaszczający rzeczywistości, ukazujący świat takim jaki jest naprawdę. Nazwałabym go opowieścią o blaskach i cieniach dnia codziennego, dziwną projekcją egzystencji pokolenia 30 - latków.
Małgorzata Szumowska przyzwyczaiła nas w „Szczęśliwym człowieku” czy „Ono” do traktowania o życiu z potrzebnym dystansem. W jej filmach zawsze porusza się kwestie ważne, problemowe. Reżyserka niejednokrotnie zmaga się z własną tożsamością, lękiem. Echem w jej twórczości odbija się raz po raz wątek śmierci jej rodziców. Temat ten powraca i w „33 scenach z życia”
Film opowiada perypetie rodziny młodej artystki Julii (w tej roli Julia Jentsh). Jej mąż to kompozytor (Maciej Stuhr) z którym relacje układają się różnie. Julia odnosi sukcesy w życiu zawodowym, co nie idzie w parze ze szczęściem osobistym. Matka, ceniona pisarka (Małgorzata Hajewska), która miała wylecieć do Toronto ląduje, ale na oddziale onkologicznym. Ojciec (Andrzej Hudziak) – dobry reżyser, ale i niezmordowany alkoholik, nawet w Wigilię nie może powstrzymać się od zaglądnięcia do kieliszka. Siostra przyrodnia (Iza Kuna) dodatkowo miewa wahania nastrojów i poważne zaburzenia na tle psychologicznym. Jest jeszcze dobry przyjaciel Julii – Adrian, który ze swoim milczącym usposobieniem i niezdecydowaniem niewiele pomaga. Wszyscy ci ludzie, których można by określić mianem krakowskiej śmietanki, mają najzwyklejsze problemy, z którymi muszą się jakoś zmierzyć.
Śmierć towarzyszy nam w tym filmie cały czas, jest tuż obok nas, za oknem, za rogiem. Traktowanie śmierci przez Szumowską przypomina mi trochę poezję Mirona Białoszewskiego, który codzienność starał się oswoić poprzez przedstawianie jej w sposób pospolity, bez przysłowiowego owijania w bawełnę. To co sakralne ulegało desakralizacji. W „33 scenach z życia” podobnie oswaja się rzeczy, zdarzenia, traktuje się straszne jako normalne. W ten sposób Szumowska niweluje w odbiorcy strach przed tym, co musi nadejść, strach przed nieznanym, a wreszcie przed najgorszym czyli śmiercią.
W filmie każdy z bohaterów mierzy się z życiem na swój sposób. Matka pomimo choroby pali do końca. Wszyscy wiedzą, że pisarka niedługo umrze. Zgon miał nastąpić w środę, ale alarm okazał się fałszywy. Ojciec całkowicie „rozsypuje” się psychicznie, tymczasem córka wychodzi na imprezy, próbuje prowadzić normalne życie towarzyskie. Na jednej z „balang” odbiera telefon dowiadując się, że matki więcej już nie zobaczy. Julia w słuchawce usłyszy „To już”, które znaczy tu tyle co KONIEC.
Co się zaś tyczy kwestii gry aktorskiej, według mnie, bez zarzutów. Scenariusz także interesujący, w końcu pisało go samo życie. Film oglądało się dobrze, obyło się bez tak zwanych nudnych momentów, zastojów akcji. Dialogi świetnie dobrane do charakteru danej sytuacji, dobrze wyrażały groteskowość scen. Język często pełen wulgaryzmów, żywy, miejscami pikantny. Matka tuż po operacji powie na przykład: „chujowo się czuję”. Słowa te w ustach wykształconej pisarki brzmią nieco dziwnie, a zarazem doskonale odzwierciedlają jej stan psychiczny w danej chwili, wyrażają emocje, których u Szumowskiej jest z resztą naprawdę sporo.
„33 sceny z życia” nie jest filmem łatwym, banalnym. Szumowska wymaga od odbiorcy dużej wrażliwości, skupienia, skłania do refleksji, przemyśleń. Jeśli ma się więc ochotę na bardziej ambitne kino, polecam.