Zwykło się mawiać, iż najlepsze scenariusze filmowe pisze samo życie. Szkoda, że daje powody do powstawania właśnie takich…
Latem 1965 roku rodzice Sylvii i Jennie Lykens zostawili dziewczynki pod opieką Gertrude Baniszewski – samotnej matki siedmiorga dzieci. Niezrównoważona, nadużywająca leków i alkoholu kobieta zamieniła życie nastolatek w koszmar…
„Amerykańska zbrodnia” w reżyserii Tommy’ego O'Havera oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, jakie miały miejsce w 1965 roku w USA. Uważana za jedną z najbardziej przerażających zbrodni w historii stanu Indiana, tragedia Sylvii Lykens budzi niedowierzanie, szok, sprzeciw, złość, przygnębienie. Wszystkie te uczucia targają widzem w trakcie seansu i pozostają także po jego zakończeniu. Reżyser niezwykle sugestywnie oddziałuje na emocje odbiorcy, sprawia, że ten chłonie film „całym sobą”, angażując w tę smutną opowieść swoje serce, ponieważ właśnie sercem ją odbiera. Przyznam, że gdy po sielankowym początku zawiązała się akcja właściwa, do samego końca oglądałem obraz O’Havera z niespotykanym u siebie w takich przypadkach zdenerwowaniem i uciskiem w przełyku. Nie pamiętam, by w mojej „dorosłej” przygodzie z X Muzą jakikolwiek inny tytuł wywołał podobne emocje…
Istotny jest fakt, że opisane wrażenia nie są spowodowane brutalnymi scenami w sensie dosłownym. Film jest oczywiście bardzo mocny i ciężki, ale to, co w nim tak przeraża, to nie drastyczne ujęcia, do których w ostatnich latach przyzwyczaiło kino. Tutaj reżyser bardziej sugeruje widzowi ból, jaki znosi Sylvia, co moim zdaniem powoduje piorunujący efekt. Uważam, że widok grymasu cierpienia na twarzy dziewczyny podczas choćby delikatnego dotyku jest dużo bardziej poruszający od dosłownie ukazanych scen tortur. Jeśli do kogoś jednak lepiej przemawia ta druga opcja, polecam zapoznanie się z filmem „Dziewczyna z sąsiedztwa”, traktującym o tych samych wydarzeniach, lecz koncentrującym się na makabrycznych środkach wyrazu.
„Amerykańska zbrodnia”, jako produkcja oparta na faktach, posiada niezaprzeczalny atut w postaci wykorzystania autentycznych zapisów stenogramowych z procesu sądowego. Podczas tych scen dialogi są prawdziwe do bólu i pewnie dlatego tak przerażające – naiwnością, głupotą, znieczulicą. Istotnie trudno uwierzyć, że takie sytuacje rzeczywiście mogły mieć miejsce…
Oczywiście wiele scen jest „tylko” reżyserskim spojrzeniem na przedstawiane wydarzenia, do czego z pewnością zalicza się zakończenie. Następujący w nim zwrot o 180 stopni (będący kolejnym szokiem dla widza) może być swoistym komentarzem reżysera, jego przepisem – jakże prostym, wręcz banalnym – na „alternatywne” rozwiązanie historii. Interpretacji końcowych minut zapewne jest wiele.
Po zapoznaniu się z prawdziwymi relacjami na temat losów Sylvii i Jennie Lykens okazuje się, że to, co w swoim obrazie pokazał Tommy O’Haver stanowi zaledwie ułamek rzeczywistej gehenny dziewczyn. Uważam jednak, że gdyby twórcy jeszcze bardziej „zintensyfikowali” swój film, wówczas byłby on emocjonalnie nie do strawienia, ponieważ już w obecnej formie uderza w głowę z ogromną siłą. Szóstki nie daję tylko dlatego, gdyż pisząc tę recenzję trzy dni po obejrzeniu „Amerykańskiej zbrodni” wciąż o niej myślę i czuję się źle…