Rodzeństwo Wachowskich niejednokrotnie udowodniło, że swoimi wizjami wybiega dalej niż niejeden inny reżyser. Wystarczy tutaj wspomnieć słynny „Matrix”, który na stałe wpisał się w kanon gatunku sci-fi, stawiając poprzeczkę dla innych na zupełnie nowym, trudnym do osiągnięcia poziomie. Braciom było jednak wciąż za mało i postanowili po raz kolejny udowodnić swoja wyższość, tworząc „Jupiter: Intronizacja”. Szkoda tylko, że nie zastanowili się nieco bardziej nad swoim pomysłem, być może uniknęliby kompromitacji.
Jupiter Jones to młoda kobieta, której życie upływa na ciężkiej pracy, przerywanej marzeniami o wielkim sukcesie, dzięki czemu mogłaby się wyrwać z szarości dnia codziennego. Jak mówi stare przysłowie – uważaj, czego sobie życzysz. Panna Jones ma okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Z dnia na dzień dowiaduje się, że jest kolejnym wcieleniem pewnej bardzo wpływowej władczyni z… kosmosu. Ładny wstęp do bajki, jednak nie tym torem ma się potoczyć jej los. Czyhają na jej życie żądni władzy potomkowie i tylko nieliczni są jej przychylni. Wciągnięta w kosmiczną intrygę, próbuje przeżyć kolejny dzień, w czym pomaga jej tajemniczy Caine Wise, były żołnierz elitarnych jednostek.
Muszę przyznać, że po Wachowskich spodziewałem się czegoś przynajmniej nieco lepszego. Mając na koncie takie dzieło jak „Matrix”, powinni wykazać się większą ostrożnością w produkowaniu kolejnego filmu, no i przede wszystkim profesjonalizmem. Niestety „Jupiter: Intronizacja” okazał się dla mnie kiepskim żartem, który miał tylko niezdarnie imitować prawdziwy film. Już pierwsze sceny utwierdziły mnie w przekonaniu, że oto dałem się zrobić w balona, jak ostatni głupek. Naiwność głównej postaci granej przez Milę Kunis biła tak mocno po oczach, że aż odechciewało się jakiejkolwiek interakcji. Po kilkunastu pierwszych minutach seansu zacząłem się poważnie zastanawiać, czy aby przypadkiem czegoś nie doczytałem i cały film miał być skierowany do grupy wiekowej bez dowodów osobistych. Brnąc dalej w ten film, moja świadomość zaczęła w końcu gdzieś zanikać, ustępując miejsca potężnemu znudzeniu, a niejednokrotnie po prostu czystej złości. Fabuła została sklecona w tak banalny sposób, że ani przez moment nie czułem się niczym zaskoczony, nawet efekty specjalne nie były w stanie podnieść mi ciśnienia, tak bardzo byłem zniesmaczony.
Główne postacie okazały się tak jałowe i bez polotu, że gorączkowo zacząłem szukać jakiejś wyrazistej postaci na drugim, a nawet trzecim planie. Niestety bez pozytywnego skutku. Mila Kunis pięknie udowodniła, że jest… po prostu kiepska, a jej warsztat aktorski przestał pracować wiele lat temu, pozostawiając biedaczkę na poziomie komedii romantycznych. Channing Tatum chyba od samego początku swojej kariery nie miał aspiracji większych niż płytka rozrywka, co udowodnił swoją grą w „Jupiter”. Jedyne chwile okraszone jako takim aktorstwem zapewnił mi Sean Bean oraz Eddie Redmayne, chociaż i tutaj nie było najlepiej.
„Jupiter: Intronizacja” zyskał rozgłos chyba tylko dzięki nazwisku twórców, jak i przez podobno, oszałamiające efekty specjalne. Osobiście wolę nieco subtelniejsze efekty niż eksplodujący wszędzie naokoło mojej osoby Wszechświat. Całe szczęście, że luty obfitował w wiele ciekawych premier, dzięki czemu szybko zapomniałem o „Jupiter”.