W ubiegłym roku jednym z przebojów polskich kin był „Testosteron” – komedia z udziałem wielu rodzimych gwiazd, bez ogródek ukazująca świat męskich myśli, pragnień i obaw (oczywiście w odniesieniu do płci pięknej). Sukces filmu spowodował, że jego twórcy (Tomasz Konecki i Andrzej Saramonowicz) postanowili odbić piłeczkę i tak oto na ekrany trafiły „Lejdis”.
Łucja (Edyta Olszówka), Korba (Anna Dereszowska), Gośka (Izabela Kuna) i Monia (Magdalena Różczka) od ćwierć wieku są nierozłącznymi przyjaciółkami. Razem dorastały, razem poznawały świat, razem obchodziły sylwestra (tyle że... w sierpniu). Stało się to ich tradycją i tak oto na kolejnej „noworocznej” zabawie panie wypowiadają życzenia. Monia chce sobie powiększyć piersi; Gośka zajść w ciążę; Łucja wyjść za mąż; a Korba... nie chce nic. Czy w świecie, w którym mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus, te marzenia mogą się spełnić...?
Przyznam, że „Testosteron” mnie nie zachwycił. Nie uważam go za słaby film, ale daleki jestem od wygłaszania powszechnych pochwał pod jego adresem. Niemniej jednak na „Lejdis” szedłem bez jakichkolwiek uprzedzeń, ale też bez wielkich oczekiwań – ot po prostu miałem nadzieję obejrzeć lekką komedyjkę. Pod tym względem z pewnością się nie zawiodłem, ale... No właśnie, jest kilka „ale”.
Po pierwsze: niepotrzebnie wplecione wątki dramatyczne, które przedstawione zostały zupełnie serio (jeśli było inaczej, to puszczania oka nie zauważyłem). W pewnym momencie owe sekwencje zaczęły się wręcz mnożyć. Owszem, problemami trzeba było oczywiście obdzielić wszystkie cztery bohaterki, ale jak dla mnie było tego zwyczajnie za dużo (sam wątek Korby i jej brata oraz ojca był banalny do bólu). Gdyby twórcy postawili na komedię w czystej postaci, wówczas bez wątpienia nie miałbym nic przeciwko.
Po drugie: za długi czas projekcji (136 min.). Chwilami film nieco się „rozłaził” i stawał się trochę nużący, na co znaczny wpływ miały wspomniane „dramaty” bohaterek. Odniosłem także wrażenie, że konstrukcja „Lejdis” od momentu zemsty na Marku (Robert Więckiewicz) uległa zmianie. Początkowo była to opowieść całkiem dynamiczna i beztroska, ale później stała się powolna i na siłę starała się nieść ważne treści (szpitalny monolog Artura skierowany do Gośki).
Po trzecie: duża ilość wulgaryzmów wydobywająca się z kobiecych ust. Nie jestem osobą, którą parzą nieparlamentarne słowa, jednak ich przesadna ilość bywa zniechęcająca, zwłaszcza gdy wypowiadają je kobiety. Tutaj przekleństw jest dużo i kiedy mają uzasadnienie w dowcipie, jestem za, ale gdy używane są jako przecinek (w czym prym wiodą Monia i Korba), z czasem przestaje być to zabawne.
Ponarzekałem trochę, więc pora „Lejdis” pochwalić, bo ciepłe słowa także im się należą. Humoru jest wiele – czasami ukazanego wprost (nietoperz z Bali), czasami metaforycznego („Księże Dyrektorze”) – ale w większości jest to żart naprawdę śmieszny i nie przekraczający granicy dobrego smaku.
Obsada aż roi się od aktorów znanych, lubianych i cenionych. Z czwórki bohaterek najlepiej zaprezentowała się Edyta Olszówka, której Łucja była postacią bardzo zabawną, budzącą sympatię, ale przede wszystkim dobrze zagraną.
Nie sposób nie wspomnieć o odtwórcach męskich ról, zwłaszcza że dwóch z nich w moim odczuciu całkowicie przyćmiło cała resztę. Robert Więckiewicz i Borys Szyc, jako bracia Marek i Błażej, stworzyli niezwykle barwny i zabawny duet, na pojawienie się którego widz czekał z niecierpliwością. I swoistą ciekawostkę stanowi fakt, że w filmie z kobietami w rolach głównych, najlepiej z całej obsady wypadli mężczyźni (Tomasz Kot jako eurodeputowany Węgier także był rewelacyjny).
Już w pierwszych dniach po premierze „Lejdis” okazały się lepsze od „Testosteronu”. Czy zasłużenie? Raczej tak, bo – pomijając zakrojoną na większą skalę kampanię reklamową – jest to całkiem niezła komedia. Oczywiście nie pozbawiona wad, ale pozwalająca się skutecznie zrelaksować i poćwiczyć mięśnie brzucha. I to bez katowania się na siłowni.