Oglądając jeden z niedzielnych programów rozrywkowych, zaintrygowały mnie kolejne wypowiedzi gwiazd zachwalających „Bitwę pod Wiedniem”, i doszedłem do wniosku, że chyba nie byliśmy na seansie tego samego filmu. Cytując klasyka z Torunia „nie nazywajmy szamba perfumerią”!
Latem 1683 roku trzysta tysięcy wojowników Imperium Osmańskiego pod wodzą Wielkiego Wezyra Kara Mustafy rozpoczyna oblężenie Wiednia. Po ucieczce Cesarza Leopolda los miasta staje się coraz bardziej niepewny. Jeśli Wiedeń upadnie, armia Wielkiego Wezyra bez trudu dotrze aż do Morza Północnego, a potem także do Rzymu. Po wielu tygodniach oblężenia, 11 września 1683 roku, dochodzi do decydującej bitwy. Szale zwycięstwa przechylają się wielokrotnie. W chwili, gdy wszystko zapowiada bliski tryumf armii Wielkiego Wezyra, do boju włączają się polskie wojska. Pod wodzą króla Jana III Sobieskiego husaria stacza morderczą walkę, w której ważą się nie tylko losy miasta, ale i całej Europy.
Rok temu na pokazie prasowym, na który mnie zaproszono, wyśmiewano i wyszydzano „Bitwę Warszawską” Jerzego Hoffmana. Na sali można było słyszeć również słowa, że gorszego filmu nie dało się już nakręcić. Jak mawiał kiedyś Wujek Witek z pewnej reklamy o oszczędzaniu „A jednak!”. „Bitwa” Hoffmana nie grzeszyła co prawda scenariuszem na poziomie, jednak od strony wizualnej trudno było jej cokolwiek zarzucić. „Bitwa pod Wiedniem” leży na każdym froncie, nie oferując widzowi niczego prócz niezamierzonego humoru związanego z naiwnością, tandetnością i kiczowatością prawdopodobnie najgorszego filmu historycznego jaki widziałem.
Trudno nie wspomnieć w kontekście filmu, o tragicznym i łopatologicznym scenariuszu, rażącym naiwnością i wtórnością retrospekcji, dzięki czemu moje 15 minutowe spóźnienie nie obyło się bez większej straty, ponieważ dokładnie te same sceny pokazano mi jeszcze dwukrotnie - przypomina to trochę transmisję z meczu z powtórkami dogodnych sytuacji. Jednak im dalej, tym jest jeszcze gorzej. Bawią również sztuczne i naiwne, współczesne dialogi. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak wielką pracę wykonał Henryk Sienkiewicz pisząc trylogie, nadając jej dzięki wprowadzeniu archaizmów pewien kluczowy i autentyczny rys historyczny, natomiast w przypadku obrazu Martinelliego dialogi napisane przez scenarzystów rażą poziomem „Mody na sukces” (podobno wielbionej we Włoszech). Trudno w kontekście „Bitwy” nie wspomnieć o najzabawniejszych momentach produkcji, takich jak „Obcy” pożerający pierś Alicji Bachledy-Curuś (niegdyś prawie Farrell, cóż polski sposób „złapie” go na dziecko tym razem nie wypalił) i jej cudowne ozdrowienie w ciągu dwóch dni, mnichu potrafiącym być w dwóch miejscach na raz, wędrującym niczym nawigacja satelitarna i przepowiadającym przyszłość jakby miał już kontakt z wikipedią, fantasy-dziadkowi (alias wilkowi), który przypomina postaci rodem z gier na Amigę oraz „wspaniałych”, „epickich” i „nieoczekiwanych” zwrotach akcji. Przereklamowanej fabule brak spójności, w dodatku w żadnym stopniu nie trzyma się ram prawdy historycznej, nie mówiąc tu już o problemach np. z godłem lecz o odzwierciedleniu choćby w minimalnym stopniu sytuacji politycznej w ówczesnej Europie. Obraz od początku atakuje nas stwierdzeniem, że islam to zło, które zniszczyłoby całą Europę, nikt jednak nie wspomina, że Polsce wojna z Turkami nie groziła, a Austriacy w odpowiednim czasie, za sto lat, podziękują nam rozbiorami.
Najzabawniejszym elementem produkcji są jednak tandetne i niedopracowane efekty specjalne (na poziomie „O dwóch takich co ukradli księżyc”). „Bitwa pod Wiedniem” jest np. pierwszym filmem, w którym widziałem jak śnieg przenika przez bohaterów, komputerowo nakreślone namioty są ustawione w idealnym rzędzie, to samo tyczy się również grupki żołnierzy, reszta to wyłącznie imitacja komputerowa. Skoro twórcy postanowili oszczędzać na statystach, to może należało zaprosić małą grupę wsparcia, np. 10 tys. Chińczyków, byłoby znacznie taniej, a jak prawdziwiej! Obraz jest pierwszą produkcją historyczną, której mury zamków wyglądają mniej realistycznie niż ich odpowiedniki w Legolandzie. Przyjemnie ogląda się również Piotra Adamczyka na tle pokoju dorysowanego w tle. Jednak prawdziwy szok przeżyłem kiedy na ekranie pojawiły się sceny batalistyczne, w których dorysowano ogień (twórcom nawet nie chciało się rozpalić ogniska!), krew (no to są żarty, lepszy byłby już nawet ketchup) i wybuchy rodem z Bombermana (dla niewtajemniczony – taka stara gra na Pegassusa). W tym miejscu chciałbym docenić twórczość Jerzego Hoffmana, którego widowiskowe efekty specjalne z „Pana Wołodyjowskiego” przewyższają polotem i rozmachem „Bitwę”, nie mówiąc już o bardziej współczesnym „Ogniem i mieczem”.
Trudno jednoznacznie oceniać kreację gwiazd produkcji, w których zdecydowany prym wiedzie F. Murray Abraham. Nasza rodzima gwiazda, Piotr Adamczyk, gra metroseksualnego, przerysowanego i karykaturalnego cesarza Leopolda, a występ Alicji Bachledy-Curuś, choć zupełnie zbędny dla fabuły, można uznać za całkiem udany. Dziwi fakt, że prawdziwy symbol polskiego kina, Daniel Olbrychski oraz współczesna gwiazda Borys Szyc ograniczają swoje kreacje wyłącznie do przytakiwania głową. Moim faworytem jest jednak aktor grający Kara Mustafę, drewniany niczym pal z tartaku. Po seansie „Bitwy” odkryłem jednak dlaczego polscy aktorzy nie robią kariery za granicą. Po pierwsze, niemiłosiernie kaleczą język angielski, po drugie, skoro średniej klasy amerykański aktor Murray (wystąpił tylko w dwóch godnych filmach) przyćmił wszystkie nasze pseudo gwiazdki, to o czym my mówimy?
Reasumując, zastanawia mnie jeden fakt. Gdzie w „Bitwie pod Wiedniem” widać 12 milionów euro budżetu? W topornych efektach? W daremnym aktorstwie? W dorysowanych wybuchach i miejscach? To musi być jakiś przekręt, w Polsce ten sam film mógłby zostać nakręcony zdecydowanie lepiej za 1/6 obecnego budżetu. Dawno w polskich kinach nie pokazano tak żenującej, mdłej, patetycznej i niedopracowanej produkcji. Twórców należałoby ukarać, najlepiej zmusić ich do wielokrotnego oglądania swojego „dzieła”, obawiam się jednak, że po pewnym czasie należałoby im odebrać wszystkie ostre przedmioty, w obawie przed samookaleczeniami.