Tytułowy Jojo Rabbit to niemiecki chłopiec, który jest członkiem nazistowskiej organizacji dla młodzieży Jungvolk. Zaintrygowany i zafascynowany postacią Adolfa Hiltera, całym sercem próbuje być jak najlepszym nazistą. Z racji tego, że ma dużo w sobie dziecięcej niewinności i empatii oraz, że jego matka niespecjalnie kibicuje polityce III Rzeszy, wychodzi mu to średnio. Gdy podczas ćwiczeń ulega wypadkowi, musi uporać się z samotnością i niepełnosprawnością. W tym pomaga mu wyimaginowany przyjaciel, nie kto inny jak Adolf Hitler. I gdy już wszystko wydaje się iść w dobrym kierunku, Jojo odkrywa, że jego mama ukrywa w ich domu młodą Żydówkę. Rozdarty pomiędzy lojalnością wobec matki, fascynacją dziewczyną a ślepym patriotyzmem, musi stawić czoło przeciwieństwom losu.
Jeśli napiszę, że czekałam na ten film z drżeniem rąk i szybszym biciem serca, to tak jakbym nic nie napisała. To był murowany kandydat do zostanie jednym z moich ulubionych filmów. Taika Waititi w roli reżysera. Niebanalny scenariusz, oryginalny humor, ironia, trudny temat i znakomita obsada aktorska. W recenzjach przed premierowych przeczytałam, że to melanż filmów „Życie jest piękne” z „Kochankami z księżyca. Moonrise Kingdom”. Brzmiało jak uczta kinomana. To nie mogło się nie udać. Ale niestety, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, nie udało się. Nie ma tutaj jak w filmie Roberta Benigniego zróżnicowanych emocji. „Życie jest piękne” to film przezabawny, poruszający, ściskający za gardło. Kino totalnie emocjonalne. W „Jojo Rabbit” nie czuje się tego nerwu. Oczywiście są momenty mocno emocjonalne, ale jest ich za mało. W głównej mierze to aktorka Scarlett Johansson jest nośnikiem emocji w filmie. Aktorka rok 2019 może uznać za bardzo udany. Dwie świetne kreacje aktorskie („Historia małżeńska” i „Jojo Rabbit”) przyniosły jej dwie nominacje do Oscara. Jako Rosie, matka Jojo, jest obłędna. Ma w sobie wiele uroku, siły i mądrości, jednocześnie skrywając smutek, zwątpienie i strach. Pięknie zagrana rola oparta na niedomówieniach oraz półgestach. Siła tej drugoplanowej roli niestety pokazuje też słabość pierwszego planu. Roman Griffin Davis jako Jojo w ogóle nie przekonuje. Czasami jest wręcz odpychający, co sprawia, że nie można się z nim identyfikować. Thomasin McKenzie w roli ukrywającej się Żydówki Elsy wypada bezbarwnie. Relacja pomiędzy dwójką bohaterów pozbawiona jest jakiekolwiek chemii. Dlatego porównywanie tego obrazu do „Kochanków z księżyca. Moonrise Kingdom” Andersona uważam zwyczajnie za nadużycie, ponieważ Jared Gilman i Kary Hayward stworzyli swoją grą coś na wskroś wyjątkowego. Niewinnego, szczerego i oryginalnego. Tutaj niestety tego nie ma. Powoli budująca się relacja pomiędzy Jojo a Elsą jest pusta i nieprzekonywająca.
Brakuje mi w „Jojo Rabbit” humoru. Obrazoburczego, ostrego jak brzytwa, nieoczywistego. Samo ukazanie Adolfa Hitlera w roli „wyimaginowanego najlepszego przyjaciela” Jojo nie wystarczy. Zabrakło pomysłu aby świetny pomysł poprowadzić dalej. Brak tutaj prawdziwego szaleństwa i absurdalności, które tak świetnie sprawdziło się między innymi u Charlesa Chaplina, Grupy Monty Pythona, czy wspomnianego już wcześniej Roberto Beniniego. Troszkę tego potrzebnego szaleństwa wnosi postać Kapitana Klenzendorf, wykreowana przez utalentowanego Sama Rockwella. Znakomita, nieoczywista, kontrowersyjna. Rockwell potrafi sprawić, że postacie które powinniśmy nienawidzić , stają się bliższe naszym sercom. Chapeau bas!
W skrócie. „Jojo Rabbit” to nie jest zły film. Zachwyca Scarlett Johansson i Sam Rockwell. Scenografia, muzyka, klimatyczne zdjęcia i montaż świetnie komponując się z całym obrazem. Jednak zwyczajnie spodziewałam się więcej. Od samej historii. Od aktorów pierwszoplanowych. Od nowozelandzkiego reżysera. Gdzieś zabrakło odwagi, aby ten film był mocniejszy. A co za tym idzie prawdziwszy.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Galapagos - dystrybutorem filmu na DVD.