Nie lubię komedii romantycznych ani melodramatów. No nie lubię, są dla mnie zbyt „słitaśne”, zbyt ckliwe i pociesznie chwytające za serce, chociaż od początku do końca wiadomo, że bohaterowie w scenie finałowej się zejdą i film zakończy się wielce romantycznym pocałunkiem.
„Dom nad jeziorem” jest niewątpliwie melodramatem. Momentami jest zabawny jak komedia romantyczna, chwyta za serce i wyciska łzy z oczu (no dobra, przyznaję się!), ale nie jest taki kiczowaty i słodki jak ulepek. Po prostu mnie zachwycił. I to wcale nie dlatego, że gra w nim mój ukochany Keanu Reeves, platoniczna miłość z czasów licealnych, pięknooki mężczyzna o cudownym głosie. Choć wypierać się nie będę, że jego udział w filmie jest dla mnie dużym plusem „Domu...”. Fabuła wciągnęła mnie od początku, choć gdyby streścić całą historię w paru zdaniach, wydawałaby się banalnie prosta. Ot, dwoje ludzi zaczyna ze sobą korespondować, zakochują się w sobie i próbują się spotkać. Jakiż więc problem? Otóż problem jest i to dość duży, bo... każde żyje w innym czasie. On w 2004 roku, ona w 2006. On mieszka w domu nad jeziorem, w którym... ona mieszkała. On znajduje list, który ona zostawiła kolejnemu mieszkańcowi domku. Ale tak naprawdę ona wprowadziła się do tego domku po nim. Oboje korzystają z tej samej skrzynki pocztowej, która stoi przed jej (jego?) domem. On sadzi drzewko, które ona widzi jako dorodne, obficie pokryte liśćmi drzewo. Kiedy w końcu się spotykają, on już ją kocha, a ona... jeszcze go nie zna. Nieco to wszystko zakręcone, prawda?
Dosyć osobliwe to połączenie melodramatu i fantasy. Nie da się nie uśmiechnąć w momencie, kiedy oboje, Kate i Alex, zdają sobie sprawę, że stoją przy tej samej skrzynce pocztowej i już w kilka chwil po napisaniu listu widzą odpowiedź, a nikogo przy nich nie ma. Jest tylko podnosząca się i opadająca klapka skrzynki, a potem kolejny list, jak gdyby podrzucony niewidzialną ręką. Urzekła mnie też scena, w której Alex spotyka ukochaną na przyjęciu i nie wie jak ma z nią rozmawiać, bo koresponduje z Kate z 2006 roku, a spotkanie ma miejsce w jego 2004. Trudno mu ukryć swoje uczucia, w zdenerwowaniu wciąż pociera ręce i uroczo się jąka. No i ten taniec, kiedy nie ma odwagi jej pocałować... W powietrzu wisi miłość, nie pożądanie czy inna chemia.
Koniec filmu to mistrzostwo! Zapewniam wszystkich, że nie jest łatwo mnie wzruszyć. Zwłaszcza w tego typu produkcjach, opowieściach o miłości z „they lived happily ever after” na końcu. Tutaj nawet przez moment się przestraszyłam i pomyślałam: „No tak, przecież to melodramat! Takie rzeczy się zdarzają”. Wcale się nie wstydzę ściśniętego gardła i tych zbiorniczków łez, które zgromadziły mi się na dnie oczu. Czy polecam „Dom nad jeziorem”? Ha, a ma ktokolwiek wątpliwości?