Właściwie nie planowałam spotkania z „Siódmym synem”, samo jakoś tak wyszło. I przyznać muszę, że spotkanie to wypadło blado, bo obraz Sergieja Borodowa wzbudził we mnie dość mieszane uczucia.
Mistrz Gregory – ostatni z legendarnego zakonu walczącego ze złem – siódmy syn siódmego syna wie, że nie młodnieje i jego dni są już policzone. Jedyna nadzieja dla świata to przekazanie swojej wiedzy na temat walki z przedstawicielami mroku i zła kolejnemu pokoleniu. Niestety żaden z jego dotychczasowych uczniów nie podołał zadaniu i w dość tragicznych okolicznościach nie ukończył szkolenia. Gdy po latach niewoli zafundowanej przez samego Gregory'ego wraca Mateczka Malkin – królowa wszelkiego zła we własnej osobie, stary Mistrz nie ma wyjścia – musi ruszyć do walki z żółtodziobem u boku – niejakim Tomem Wardem. Walka nabiera rumieńców, kiedy okazuje się, że młodzieniec jest nie tylko siódmym synem siódmego syna, ale także synem czarownicy.
Od razu przyznam i to bez przymusu, że nie znam „Kronik Wardstone” Josepha Delaneya, które są podwalinami „Siódmego syna”. Tym samym trudno odnosić mi się do książkowego pierwowzoru – może to i lepiej, bo słyszałam niezbyt pochlebne opinie na ten temat. Moje spojrzenie jest więc pozbawione jakichkolwiek obciążeń. I nawet z takim świeżym spojrzeniem odbiorcy-laika pierwszym, na co zwróciłam uwagę, jest bardzo nierówny scenariusz. Nie mówię, że jest nudno, albo jakoś diabelnie nielogicznie, ale ukryć się nie da, że kilka wątków, które według mnie były interesujące, zostało porzuconych na rzecz małej wojenki. A mimo to sceny batalistyczne jakieś za krótkie i za mało spektakularne. Tu nic nie wbija w fotel – nawet w 3D. Po macoszemu potraktowano także relację mistrz-uczeń. Wiem, że może tydzień to niewiele czasu na zbudowanie prawdziwie głębokiej więzi, ale jakaś relacja powinna się nawiązać, szczególnie w takiej sytuacji. W „Siódmym synu” niestety zupełnie tego nie czuć. Co zabawne walka dobra ze złem w wymiarze etycznym również jakaś taka spłycona. Zresztą cała fabuła jest lekko rozmyta i zdaje się prześlizgiwać po kilku istotnych tematach naraz, zarazem każdy traktując po łebkach w szybkim biegu do ostatecznego starcia.
Aktorsko jest zupełnie przyzwoicie. Obsada wypada poprawnie, mimo że prócz Jeffa Bridgesa nikt nie bryluje na ekranie. Mistrz Gregory za to przyciąga uwagę i przyznam, że trudno się z nim utożsamiać, ale sama kreacja cieszy oko. Bridges płynnie żongluje różnymi, często skrajnymi postawami, do tego świetnie oddany styl bycia ignoranta, a nawet sam akcent, sprawiają, że zdecydowanie wybija się ponad resztę obsady.
Efekty specjalne są i mimo wszystko są niezłe. Niestety, tak jak napisałam wyżej, sceny walki nie powalają, nie wbijają w fotel, ba nie wywołują nawet dreszczyku emocji, bo wszyscy dobrze wiemy, jak to się skończy. Za to oko cieszą przemiany przedstawicieli sił zła – mamy niedźwiedzia, smoki, lamparta... Ciekawie wizualnie wypada też spotkanie z Uragiem – zdecydowanie lepiej niż finalna bitwa, ale cóż czasem i tak bywa.
„Siódmy syn” ma wiele braków, przez co niestety nie porywa, choć powinien. To takie kino familijno-młodzieżowe, bez ukrytej głębi, za to naszpikowane efektami specjalnymi. Niby cieszy oko, ale czegoś brak...