Tim Burton przyzwyczaił nas do filmów magicznych, zwariowanych i lekko dziwnych („Sok z żuka”, „Charlie i fabryka czekolady”, „Gnijąca panna młoda” czy „Duża ryba”). Tym razem reżyser sięgnął (w sumie po raz drugi) po historię prawdziwą, po historię wyjątkowej kobiety-artystki – Margaret Keane. Z tej okazji wielu twierdzi, że „Wielkie oczy” to nie typowy film Burtona. I może faktycznie nie jest to Tim Burton w czystej postaci, jednak w historii Margaret Keane zdecydowanie czuć jego rękę.
Stany Zjednoczone lat 50. XX wieku. Młoda kobieta – Margaret opuszcza już niekochanego sadystycznego męża. Zabiera ze sobą walizkę, samochód, swoje rysunki i córkę… i jedzie w nieznane. Kobieta trafia do Kalifornii i próbuje na nowo ułożyć sobie życie. Niestety bardzo szybko wpada w ramiona kolejnego mężczyzny, który uwikła ją w największe kłamstwo jej życia. Despotyczny Walter, marzący o karierze malarza, czerpie pełnymi garściami z talentu żony. Zastraszona, zamknięta w swojej pracowni wręcz produkuje obrazy podpisane nazwiskiem męża. W końcu czara goryczy się przelewa, a Margaret odnajduje swoją drogę wypełnioną prawdą.
Lata 50. to nie był łatwy czas dla płci pięknej. Patriarchalne społeczeństwo kobiety samotnej, która potrafi zadbać o siebie sama, nie traktuje do końca poważnie. W takim świcie mężczyzna, który pragnie związać się z kobietą i to z dzieckiem, jest wręcz darem od niebios. Tylko z tego powodu, mimo wszystko silna kobieta, która już raz zdecydowała się na opuszczenie swojego mężczyzny, wpada w kolejny związek jak śliwka w kompot. Co więcej, pozwala mężowi na największa mistyfikację w jej życiu… pozwala mu na odebranie sobie dzieci, owoców swojej pracy i talentu. W dzisiejszych czasach takie zastraszenie może trochę dziwić, ale przełom lat 50. i 60. to świat zupełnie inny, świat zdominowany przez mężczyzn, w którym kobieta jest w stanie uwierzyć, że płeć ma znaczenie w odniesieniu sukcesu. Burtonowi świetnie udaje się uchwycić fakt zepchnięcia kobiety na dalszy plan, w filmowym świecie nawet zdobycie pracy stanowi niezłe wyzwanie. Jak więc cicha i skromna kobieta może odnieść sukces na polu artystycznym…
„Wielkie oczy” to lekko baśniowa historia walki o prawdę, siebie, ba nawet można się pokusić, że o prawa kobiet, choć mam wrażenie, że Margaret Keane nigdy nie chciała pretendować do miana feministki, a już na pewno w taki sposób została przedstawiona przez Burtona. Prawdziwym happy endem jest zwycięstwo cichego kopciuszka, jakim zdaje się zamknięta przez męża w pracowni Margaret, nad brylującym w towarzystwie, charyzmatycznym i mającym zawsze coś do powiedzenia – Walterem (męska wersja złej macochy?). Smaczku wszystkiemu dodaje fakt, że „Wielkie oczy” to historia prawdziwa, historia chyba największej artystycznej mistyfikacji ubiegłego stulecia.
Bardzo dobrze prezentuje się duet aktorski: Adams-Waltz. Ciekawie zbudowana relacja, która zdecydowania wygląda na wiarygodną, a w tym przypadku przecież o to chodzi. Amy Adams fantastycznie wciela się w zahukaną, skromną i cichutką artystkę. I przyznam szczerze, że wypada dużo ciekawiej niż Christopher Waltz. Oczywiście niczego mu nie brakuje, ironiczny uśmiech, który nie schodzi z twarzy lekko psychopatycznego i sadystycznego Waltera Keane pasuje tu jak ulał – jednak po usłyszeniu stwierdzenia, że Waltz gra właściwie ciągle tak samo, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Keane w tym wydaniu to porostu amerykańska wersja Landy z „Bękartów wojny”.
I nie mogę zgodzić się z faktem, że „Wielkie oczy” są całkowicie pozbawione burtonowskiego pierwiastka. Nie dość, że już same dzieła Keane wyglądają, jak żywcem wyjęte z obrazów reżysera („Gnijąca panna młoda”, „Frankeweenie”, czy nawet „Sok z żuka”), to sam świat przedstawiony przywodzi na myśl inne filmy Burtona. Przedmieścia, z których ucieka Margaret znalazłyby swoje miejsce w „Edwardzie Nożycorękim”, a ciepłe barwy zdjęć oraz sposób narracji kojarzą mi się z „Dużą rybą”. Do tego nadwrażliwy bohater, cichutki artysta, który mimo wszystko zwycięża. Może więc „Wielkie oczy” nie są czymś stuprocentowym, do czego Tim Burton nas przyzwyczaił, ale mam wrażenie, że fani jego twórczości zawiedzeni nie będą.
Wydanie DVD jest całkiem udane (ciekawie prezentuje się animowane menu), ale zdecydowanie brakuje mu dodatków. Prócz zwiastunów i wybranych scen filmu dystrybutor nie dał nam nic. A szkoda, bo historia Margaret Keane aż prosi się o uzupełnienie i tonie tylko materiałami „od kuchni”, ale przedstawienie, w końcu żyjącej jeszcze artystki widzom.
„Wielkie oczy” polecam z czystym sumieniem i to nie tylko fanom Tima Burtona. To w końcu prawdziwa historia współczesnej artystki, która zdobywa się na odwagę, by wyjść z cienia i pokazać się w pełnym świetle, którą zdecydowanie warto poznać. Do tego świetne kreacje aktorskie i świat przedstawiony oczyma Tima Burtona... czego chcieć wiecej.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.