„Mała Miss” to debiut reżyserski Jonathana Daytona i Valerie Faris. Film stał się, moim zdaniem, jednym z największych wygranych gali Oscarowej w 2007 roku. Obraz zdobył dwa Oscary, pierwsza statuetka przypadła Michaelowi Arndtowi za najlepszy scenariusz oryginalny, druga zaś Alanowi Arkinowi za rolę drugoplanową - niekonwencjonalnego seniora rodzinny. Dla niezależnego filmu amerykańskiego takie wyróżnienie to niebywały sukces. Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej dla „Małej Miss” wpisują się w tendencję przyjętą w ostatnich latach przez członków kapituły, którzy coraz częściej dostrzegają znakomite, lecz mało popularne filmy niezależne. W ten sposób w roku 2006 niesamowity obraz „Transamerica” zdobył dwie nominacje do Oscara, a w 2008 swoje 5 minut na scenie Kodak Theatre miała scenarzystka „Juno”, nagrodzona za scenariusz oryginalny (moim zdaniem trochę na wyrost, gdyż o wiele ciekawszym filmem pod kątem scenariuszowym był obraz „Lars and the Real Girl”). Wróćmy jednak do roku 2007, który niewątpliwie należał do „Małej Miss”.
„Mała Miss” to historia rodziny. Rodzina Hooverów to zbiór niezwykłych osobowości. W skład tej nietuzinkowej mieszanki charakterów wchodzą: Edwin, senior rodziny, heroinista-erotoman wyrzucony z domu spokojnej starości za niepoprawne zachowanie; Richard, głowa rodziny, życiowy nieudacznik, który próbuje zbić fortunę na wykładach o tematyce sukcesu; wujek Frank, homoseksualista, niedoszły samobójca i najwybitniejszy badacz Prousta w USA w jednym; Dwayne, milczący nastolatek w fazie buntu, namiętnie czytający Nietzschego, który marzy, by zostać pilotem odrzutowców; Olive, mała dziewczynka z małą nadwagą i grubymi szkłami na nosie, która ma jedno marzenie - wygrać wybory miss; oraz najnormalniejsza z całej rodziny Sheryl, matka, żona, kobieta pracująca, zmagająca się z nałogiem nikotynowym. Gdy pojawia się okazja, by Olive mogła wystąpić w konkursie stanowym „Little Miss Sunshine”, cała rodzina (niechętnie) wyrusza w biało-żółtym volkswagenie (ciągle się psującym) w drogę ku przeznaczeniu. Ta podróż odmieni ich życie i ich samych.
To, co wychodzi w „Małej Miss” na plan pierwszy, to fenomenalnie dobrana obsada do doskonale skrojonych filmowych charakterów. Każdy z bohaterów jest interesujący z osobna, razem natomiast postacie tworzą niezapomniany zestaw dziwaków, a może po prostu zwyczajnych ludzi. Sami aktorzy spisują się przewybornie. Toni Collette (Sheryl), która jest jedną z najlepszych aktorek swojego pokolenia, kreuje postać kobiety, która walczy, aby podołać rolom społecznym matki i żony. Czasem wygląda na to, że przegrywa ową walkę, jednakże w chwilach najtrudniejszych rodzina może liczyć na jej życiową mądrość i zrozumienie. Collette ponownie wykreowała postać z krwi i kości. Greg Kinnear (Richard) i Steve Carell (Frank) perfekcyjnie łączą ze sobą komizm i tragizm swoich postaci – pierwszy, człowieka zapatrzonego w amerykański mit o sukcesie, który na początku nie widzi małostkowości i śmieszności, w którą popadł; drugi, mężczyznę, którego określała tylko praca. Alan Arkin zapada na długo w pamięć, wcielając się w dziadka narkomana, który uważa, że człowiek w życiu powinien kierować się namiętnościami i popędami, bo tylko to nam zostało. Jednocześnie w jego postaci widoczny jest smutek, skryty pod narkotykowo-erotyczną powierzchnią. Pomimo tych znakomitych kreacji aktorskich, najlepiej w filmie wypadają najmłodsi aktorzy, to znaczy Paul Dano (Dwayne) oraz Abigail Breslin (Olive). Ich postacie są niezwykle prawdziwe, kipią wewnętrzną energią i siłą. Ich aktorstwo zostało oparte na półgestach i półtonach. Młodzi aktorzy mogli łatwo przesadzić z interpretacją, ale ich gra jest bardzo wyważona i autentyczna.
„Mała Miss” to film bardzo prawdziwy i intrygujący. Jest to niewątpliwie film drogi. Jeden ze sztandarowych gatunków filmowych USA posłużył twórcom filmu do demitologizacji Ameryki. Podróż bohaterów to wędrówka ku odkrywaniu siebie, ale także tego, czym jest instytucja rodziny. Prawdziwa rodzina nie jest taka, jak ta idealna pokazywana w telewizji. Prawdziwa rodzina jest nieidealna, ma swoje problemy, głównie związane z tym, że chce być taka, jak telewizyjny model, ale nigdy taka nie będzie. Rodzina, jaką kreują mass media jest pozbawiona najważniejszego – uczuć i empatii. Jest pięknym, lecz sztucznym wyobrażeniem. Dayton i Faris pokazują, że cała amerykańska kultura popularna jest tworem nienaturalnym, który stanowi niebezpieczeństwo dla zwykłych ludzi. Kultura USA składa się z fast foodów, mitu sukcesu czy właśnie wyborów miss. Wszystko to sprawia, że zwykły człowiek nie jest już podmiotem w swoim świecie, ale staje się przedmiotem (małe kandydatki na Miss, oprócz Olive są jak lalki czy po prosty karykatury ludzi). W tym sztucznym świecie wykreowanym przez popkulturę rodzina Hooverów jest powiewem nadziei, że człowiek może pozostać sobą. Nieidealnym, ale prawdziwym.
Krótka podróż tej nietuzinkowej rodziny jest naznaczona śmiercią, bankructwem i złamanymi marzeniami, jednak jak mówi jeden z bohaterów, to cierpienie jest tym, co czyni życie wartościowym. Gdy rodzina jest przy tobie w tym cierpieniu, to przetrwasz wszystko, zdają się dopowiadać twórcy filmu. Dwayne w rozmowie z wujkiem na molo stwierdza, że całe życie to wybory miss. Jednakże przesłaniem filmu jest to, że nawet jeśli bierzemy udział w tym konkursie, to możemy sami wybrać warunki uczestnictwa w nim. Ta słodko-gorzka komedia z elementami bardzo, bardzo czarnego humoru jest niezaprzeczalnie jedną z najlepszych powstałych w ostatnich latach. Bardzo lekka i przyjemna, jednocześnie poruszająca ważne i aktualne tematy. Pozycja obowiązkowa.