„RED” to już drugi film o wydźwięku sentymentalnym i tęsknocie za kinem sensacyjnym lat 80. i 90. XX wieku, który w krótkim czasie pojawia się na ekranach. Najpierw Sylvester Stallone w „Niezniszczalnych” w wyśmienitym (auto)ironicznym stylu składa hołd gatunkowi, który wyniósł go na wyżyny (nie tylko Hollywood, ale i całego globu), równocześnie z sentymentalną nutą żegnając się z jego czystą postacią. Podobnie rzecz ma się z najnowszą adaptacją komiksu Warrena Ellisa i Cully’ego Hamnera, której podjął się Robert Schwentke.
Robert Schwentke po słabych i mdłych „Zaklętych w czasie”, proponuje nam naprawdę solidne kino akcji. Osiąga to dzięki wspaniałej obsadzie i „odrobinie” materiałów wybuchowych. Nie wykracza poza sprawdzone konwencje, ponieważ nie ma takiego powodu. Wystarczą humor i charyzma aktorów.
W „RED” chodzi o zabawę, dobrą rozrywkę i co tu dużo mówić - o porządną rozpierduchę. Żeby nam to zagwarantować Schwentke zebrał na planie filmowym prawdziwych aktorskich weteranów wyjadaczy. Zaś oni zaopatrzeni we wszelakie rodzaje broni sieją spustoszenie wszędzie tam, gdzie się pojawią. Bandę szalonych i niebezpiecznych emerytów (kiedyś pracujących dla CIA) zwołuje nie kto inny jak Bruce Willis. Cel zgromadzenia jest istotny: przeżyć, a przy okazji dowiedzieć się, kto zlecił czystki w szeregach emerytowanej gwardii agentów, no i podbić serce jednej dziewczyny z sąsiedztwa (Mary-Louise Parker). Czyli nic nowego jak na Bruce’a Willisa. Jednak o dziwo ten ostatni skaut kina akcji wypada bardzo przeciętnie. Jego Frank Moses oczywiście ocieka testosteronem w najczystszej postaci, jest zabawny i nonszalancki, niemniej jednak to starczało wtedy, gdy cały film należał do niego. W „RED” natomiast ekran musi dzielić z innym gwiazdami i niestety wypada w tej konfrontacji słabo. Najmocniej odczuć to można w samej warstwie fabularnej – ciekawie robi się dopiero, gdy na ekranie pojawia się cała emerytowana drużyna. Sam Bruce nie daje rady. Ale od czego ma się kolegów i koleżankę. W ten sposób najpierw pomocną dłoń wyciągają spokojny i honorowy Morgan Freeman oraz dżentelmen w pełni tego słowa znaczeniu Brian Cox. Wtedy akcja zaczyna zmierzać w dobrym kierunku. Trochę jednak przyjdzie nam poczekać aż zacznie się prawdziwa impreza z fajerkami w tle. Ją gwarantują dwa nazwiska: John Malkovich i Helen Mirren. Schizofreniczno-paronaidalna postać, kreowana przez Malkovicha, trzymająca różową pluszową świnię to kwintesencja autoironicznego humoru i dystansu do siebie. I jak tu się dziwić, że każdy chciałby być jak John Malkovich. Schwentke najdłużej każe czekać na królową kina. Bez dwóch zdań warto czekać. Helen Mirren jest genialną aktorką, która czuje się doskonale wcielając się w brytyjską monarchinię czy nagą dziewczynę z okładki. A teraz rozkosznie udowadnia, że biała wieczorowa suknia, czerwona szminka i karabin maszynowy, to zestaw obowiązkowy każdej szanującej się damy.
Słowo na koniec. „Red” to kino komercyjne, rozrywkowe w czystej postaci. Jednakże podobnie jak w „Niezniszczalnych”, odnajdziemy w nim ton sentymentalno-refleksyjny, (jeśli coś takiego ma racje bytu w filmach sensacyjnych). Postać Sarah, zwyczajnej dziewczyny, która wrzucona w wir akcji, czuje się wspaniale z podniesioną do granic możliwości adrenaliną to figura symbolizująca widza - zakochanego bez pamięci w nieprawdopodobnych, lecz jakże ekscytujących historiach; uwielbiającego bohaterów takich, jakich kreuje w swojej karierze Bruce Willis. „RED” właśnie to nam uświadamia, pozostawiając z trwogą, że nasi filmowi herosi się starzeją. A nie ma ich kto zastąpić, bo chociaż Karl Urban w roli młodego agenta CIA stara się jak może, to i tak nie ma szans zastąpić tej geriatrycznej gwardii.