„Zombieland” to film, który w USA cieszył się sporym powodzeniem i osiągnął pierwsze miejsce w tamtejszym box office. Gatunkowo przedstawiany jest jako skrzyżowanie komedii z horrorem, przy czym moim zdaniem, ze zdecydowanym naciskiem na to pierwsze, ponieważ z filmami grozy łączą go jedynie postacie zombie. A i tak pojawiają się one dosyć sporadycznie, zupełnie nie strasząc widza. Stanowią jedynie część fabuły w przyjętej przez reżysera koncepcji, która zdecydowanie bardziej skupia się na czwórce głównych bohaterów.
Ale od początku. W pierwszych scenach filmu widzimy jak Stany Zjednoczone i cała reszta świata zmieniły się w postapokaliptyczne siedlisko zombie. Wyginęła praktycznie cała ludzkość. Tylko nielicznym udało się ukryć i przeżyć. Ale były to zaledwie pojedyncze jednostki. W takich okolicznościach poznajemy nastolatka imieniem Columbus (Jesse Eisenberg). Przeżył, stosując się do przyjętych przez siebie dwudziestu kilku zasad (takich jak: dobij, zawsze zapinaj pasy, dbaj o kondycję). Teraz zmierza w kierunku Ohio licząc, że odnajdzie tam swoich rodziców. Nigdy co prawda nie był z nimi zbyt blisko, ale spotkać jakiegokolwiek żywego człowieka w Zombielandzie byłoby naprawdę miło. W drodze poznaje Tallahassee’go (Woody Harrelson), twardego, doświadczonego przez życie faceta, który niczego się nie boi i z wielkim zamiłowaniem eksterminuje napotykane potwory, a jedyną jego obsesją są lody - „smażone twinkie”. Kiedy okazuje się, że obaj zmierzają w tym samym kierunku, Tallahassee proponuje Columbusowi podwózkę mimo iż jak słusznie przypuszcza, młodzik na pewno będzie go irytował. Spokojna i można by powiedzieć, że nawet sielska wycieczka zostaje przerwana, gdy na horyzoncie pojawia się supermarket. W tym właśnie momencie daje znać o sobie obsesja Tallahassee’go, który zatrzymuje się w nadziei na znalezienie ulubionego przysmaku. W środku sklepu szybko rozprawia się z kilkoma maszkarami, ale niestety nie dane jest mu zaznać smaku lodów, za którymi tak szaleje. Znajduje natomiast dwie młode dziewczyny, Wichitę (Emma Stone) i Little Rock (Abigail Breslin). Obie oszukują panów historyjką o ukąszeniu przez zombie młodszej z pań. Dzięki tej drobnej mistyfikacji zdobywają od nich broń i kradną im samochód. Nie zajeżdżają nim jednak zbyt daleko i gdy tylko na horyzoncie pojawiają się Tallahassee z Columbusem w nowym Hummve, dziewczyny oszukują ich po raz drugi, ale mimo wszystko pozwalają im jechać ze sobą. Wichita obiera za cel podróży Los Angeles i leżące w jego pobliżu wesołe miasteczko Pacific Playland, które podobno stanowi oazę ocalałych ludzi. W czasie jazdy dowiadujemy się, że dziewczyna sama zbytnio nie wierzy w tę historię, ale chce dać małej Little Rock trochę radości i pozwolić na zabawę. Na miejscu zatrzymują się w rezydencji Billa Murraya w Beverly Hills. Tam też cała czwórka bardzo się do siebie zbliża i zaczyna tworzyć coś na kształt bardzo dziwnej rodziny. Tallahassee traktuje Little Rock jakby była jego córeczką, a pomiędzy Wichitą i Columbusem coraz wyraźniej rozwija się pewne uczucie. Niestety po tych delikatnych chwilach, dziewczyny ponownie uciekają i pakują się w olbrzymie tarapaty.
Scenariusz napisany przez Rhetta Reese'a i Paula Wernicka na pierwszy rzut oka nie wygląda na zbyt innowacyjny czy nawet ciekawy. Myli się jednak ten, kto uzna „Zombieland” za kolejne tandetne dzieło zza oceanu. Podróż tych czworga ludzi poprzez wyniszczony i wrogo nastawiony kraj, to zaledwie tło dla faktycznych wydarzeń, które rozgrywają się w umysłach tych ludzi i w relacjach pomiędzy nimi. Początkowo boją się oni przywiązania i zdrady, lecz gdy zaczynają się na siebie otwierać, uczą się ufać sobie nawzajem. Tęsknota za ciepłym i normalnym życiem daje im namiastkę tego, co utracili, i to niekoniecznie po wyniszczającej świat katastrofie, ale nawet już dużo wcześniej. Wszystko to zostało ujęte w dość lekki i zabawny sposób, jak to na komedię przystało. Film ogląda się rewelacyjnie, a czas przy nim spędzony mija w okamgnieniu. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że reżyser obrazu Ruben Fleischer zrobił coś z niczego, a to już świadczy o jego niebywałej klasie i ogromnym kunszcie. Dokładając do tego bardzo dobrą grę Emmy Stone i Abigail Breslin, dobrą Woody’ego Harrelsona oraz niezłą Jesse’go Eisenberga, dostajemy produkt o całkiem wysokim standardzie. Ciekawostką jest również epizodyczny występ Billa Murraya, który niczym nie odstaje od aktorów młodego pokolenia i przypomina siebie z lat, kiedy grał jeszcze w „Pogromcach duchów”. Najmocniej jednak zaskoczył mnie, i to jak najbardziej pozytywnie, utwór otwierający film. Nie dość, że rewelacyjnie pasował do przedstawianych scen i sytuacji, jaka w filmie panowała na świecie, to sam w sobie jest niesamowity. Mówiąc konkretnie mam na myśli piosenkę legendarnego już zespołu Metallica - „For Whom The Bells Tolls”. Prawdziwa rozkosz dla ucha. Później co prawda ścieżka dźwiękowa nie jest już tak rewelacyjna, ale wciąż trzyma niezły poziom.
Podsumowując, zupełnie się nie dziwię, że „Zombieland” okazał się w USA ogromnym hitem. W Polsce będziemy mogli zobaczyć go na dużym ekranie dopiero 4 grudnia, czyli w powoli zaczynającym się okresie świątecznym. Mimo tego wróżę mu również u nas spory sukces, jednocześnie zachęcam do oglądania i gwarantuję dobrą zabawę.