„Musimy porozmawiać o Kevinie” to jeden z filmów nominowanych w tym roku do nagrody Złotej Palmy w konkursie głównym. I o ile oglądanie zwycięzcy z Cannes - „Drzewa życia” Terrence’a Malicka, które mogłoby być świetnym materiałem promocyjnym nowej sekty, zakończyłam po 20 minutach, to film Lynne Ramsay obejrzałam z przyjemnością do końca. Z przyjemnością? Może bez przesady, gdyż towarzyszące projekcji uczucia i odczucia są zdecydowanie dalekie od stanu bezrefleksyjnej błogości.
Bohaterami filmu są tytułowy Kevin i jego matka, Eva (Tilda Swinton). Na fabułę składają się zarówno retrospekcje wydarzeń z przeszłości: młodość Evy, narodziny syna, jak i jej obecna egzystencja, naznaczona piętnem bycia matką zabójcy. Matka i syn nie są tutaj ukazani w barwach pasów na jezdni. Nie są ani płascy, ani czarno-biali. Kevin od początku wydaje się być diabłem wcielonym, choć uważny widz dostrzeże, iż jest to obraz dziecka, widziany oczami matki, Evy. Z kolei nasza bohaterka, może być uznana za winną czynów swego nastoletniego syna, wszystkich ludzkich tragedii życiowych, których był sprawcą. Jego czyny można wyjaśniać złym wychowaniem, brakiem empatii, miłości rodzicielskiej. Można też stanąć po stronie matki, tłumacząc, iż nie miała ona wpływu na nastoletniego zwyrodnialca. Nie znajdziemy w „Musimy porozmawiać o Kevinie” także odpowiedzi na żadne z postawionych pytań, nie znajdziemy prostego wytłumaczenia tragedii. Na pytanie Evy, zadane podczas widzenia: „Dlaczego to zrobiłeś?” Kevin odpowie: „Wcześniej wiedziałem, dlaczego to robię, teraz jednak nie jestem tego taki pewien”. Można winić Evę, można Kevina, bo takie tragedie, jak choćby ta przedstawiona w filmie potrzebują winnych. Potrzebują twarzy. Inaczej pozostają niezrozumiane, a przez to jeszcze bardziej przerażające.
Film Lynne Ramsay jest obrazem surowym, brak tu wklejania pocztówek i rozmyślań nad wielkością Wszechświata. Gra aktorów, szczególnie Tildy Swinton to operowanie minimalną liczbą gestów, które wyrażają tak wiele, przez tak niewiele. Sama aktorka staje się też powoli wyznacznikiem jakości produkcji, w których bierze udział. Spotkałam się nawet z dość kolokwialnym oddaniem tego stanu rzeczy : „Tilda nie gra w byle czym”, powiedziała bez ogródek znawczyni kina. I chwała jej za to.