Niniejszą recenzję sponsoruje literka „N”. „N” jak niewiarygodne.
Już wyjaśniam. Po pierwsze, niewiarygodna jest polityka polskich dystrybutorów filmów. Po optymistycznych recenzjach zachodnich krytyków, gorącym przyjęciu przez widownię i ponad 90 milionach dolarów zarobionych w amerykańskich kinach (prawie trzykrotność budżetu) najnowszy film Bena Afflecka „Miasto złodziei” nie trafił na ekrany polskich kin, lecz od razu na półki z płytami DVD. Po drugie, niewiarygodny jest fakt, że z wielką pilnością śledzę poczynania reżyserskie Bena Afflecka. Z niecierpliwością czekałam na drugi wyreżyserowany przez niego film pełnometrażowy. Złoty chłopiec Hollywood (Oscar za najlepszy scenariusz oryginalny „Buntownik z wyboru”) jako aktor mógł co najwyżej brać udział w plebiscytach na najładniejszego, najseksowniejszego lub tych mniej prestiżowych, to znaczy na najgorszego aktora – a bez owijania w bawełnę na największe hollywoodzkie drewno. Na szczęście Affleck sam zauważył, że jego kariera zmierza w złym kierunku i w porę zreflektował się. Po ustabilizowaniu swojego życia prywatnego i rezygnacji z każdej kolorowej okładki w brukowcach, odkrył swoje miejsce po drugiej stronie kamery. Uratował się od filmowego niebytu, wprowadził swoją karierę na nowe tory i stał się reżyserską nadzieją Hollywood. Jego debiut „Gdzie jesteś Amando?” był mocnym uderzeniem. Zaproponował szorstkie, surowe kino, jednakże mocno zakorzenione w hollywoodzkich standardach. Złośliwi twierdzili, iż film oparty na powieści Dennisa Lehane'a („Rzeka tajemnic”, „Wyspa tajemnic”) ma tak dobrze nakreśloną historie, że nawet reżyser-amator nie mógłby jej popsuć, ci jeszcze bardziej złośliwi, że projekt „Gdzie jesteś Amando?” udał się, ponieważ Ben w nim nie zagrał, a obsadził w głównej roli swojego bardziej utalentowanego brata Caseya. Zaś życzliwi, w tym ja, przyklasnęli reżyserskiej próbie Afflecka i zwyczajnie czekali na więcej.
Tym "więcej" okazało się „Miasto złodziei”, którym Affleck w trzy lata od swojego debiutu zamknął usta niedowiarkom. „Miasto złodziei” oparte na prozie Chucka Hogana to historia Douga MacRaya (Ben Affleck), przywódcy grupy przestępczej, która sieje postrach w mieście swoimi spektakularnymi napadami na bostońskie banki. Podczas jednego ze skoków, grupa zabiera ze sobą zakładniczkę, gdy gubią pościg policyjny, puszczają kobietę wolno. Jednakże pełni obaw, że dziewczyna może ich zidentyfikować, decydują, że jeden z nich będzie śledzić jej poczynania. W ten sposób Claire Keesey (Rebecca Hall) spotyka Douga, jednego ze swoich prześladowców. To spotkanie dla obojga będzie brzemienne w skutkach. Doug pomoże Claire otrząsnąć się z traumy, której sam jest winowajcą, zaś ona uświadomi mu, że jego działania mają destrukcyjny wpływ na postronnych ludzi. Jednak wyrwanie się z obecnego życia nie jest takie proste, trudno będzie zrzucić Dougowi więzy (kajdany) przeszłości.
„Miasto złodziei” jest bardzo stylowe. I tu pojawia się po raz trzeci słowo niewiarygodne. Affleck już po drugim filmie na swoim koncie ma wypracowany własny, spójny styl. Mroczny klimat, surowa poetyka, intrygujący obszar tematyczny historii, które opowiada. Affleck wybiera tematy nośne, zajmujące widza, jednakże pod sensacyjno-kryminalną otoczką kryje się naprawdę poruszający dramatyczno-obyczajowy kontekst. „Miasto złodziei” nawiązuje do najlepszych momentów tak zwanego „kina złodziejskiego”. Oparte na dobrze znanych standardach fabularnych (ostatni skok, który musi się skomplikować; wierna przyjaźń dwójki męskich bohaterów; kobieta, która zmienia łotra w anioła) „Miasto złodziei” broni się wizją reżyserską. Film zaczyna się od napadu na bank, a potem nie zwalnia tempa. Są spektakularne pościgi, głośne strzelaniny oraz zabawa w kotka i myszkę złodziei z policją. I to wszystko w najlepszym wydaniu. W sekwencji pościgu, gdy bohaterowie uciekają w maskach zakonnic (najlepsze maski w kinie od czasu „Krzyku”) jest wszystko, aby stworzyć porywające widowisko – adrenalina, napięcie oraz perfekcja realizacji. Nie da się też ukryć, że jest w tym filmie trochę fałszywych nut, które grają na pierwotnych instynktach widzów (rozmowy Douga i Claire w parku czy ich ostatnia rozmowa telefoniczna podsłuchiwana przez FBI), ale da się je wybaczyć dzięki zgrabnie napisanemu scenariuszowi, postaciom z krwi i kości, soczystym dialogom czy fantastycznej ścieżce dźwiękowej.
Dodatkowo Affleckowi udało się zrobić film, który nie jest tylko pustą wydmuszką nafaszerowaną akcją. Affleck wyrasta na (a co tam, użyję tego słowa) mistrza kreślenia bostońskiego pejzażu ludzi przegranych. Boston to dla niego miasto, które naznacza swoich mieszkańców piętnem destrukcji. Tak było w jego debiucie, tak też jest w „Mieście złodziei”. Bohaterowie wywodzą się z nizin społecznych, a swoim postępowaniem degradują się na sam margines. Doug nie zna innego życia, niż to, którym żyje. Napady, broń, przemoc, używki to jego powszechność. A gdy dzięki Claire pragnie zmienić swoje życie, okazuje się, że piętno, jakim jest naznaczony nie pozwoli mu na to. Happy end w kamerze Afflecka niesie za sobą także gorycz porażki, czysty fatalizm. Nigdy nie jest jednoznaczny, Affleck świadomie nie stawia przysłowiowej kropki na „i”.
Do tego reżyser ma zdolność do pozyskiwania zacnych aktorskich nazwisk. Fenomenalny jest Jeremy Renner w roli wiernego przyjaciela Douga, Jamesa Coughlina (zasłużona nominacja do Oscara). Renner wyrasta do miana najlepszego aktora kreującego złożone role socjopatycznych popaprańców. Klasą samą w sobie jest pojawienie się na krótką chwilę Chrisa Coopera i nieodżałowanego Pete’a Postlethwaite’a. Na tle pozostałych drugoplanowych aktorów odrobinę bezbarwnie wypadają pozostali - odkrycie Woody'ego Allena, Rebecca Hall, choć nie da się jej odmówić świeżości i naturalności oraz sztywny Jon Hamm w roli śledczego. Natomiast totalnym, pozytywnym zaskoczeniem jest odważna, ekspresyjna kreacja gwiazdki serialu „Plotkara” Blake Lively. Reżyser zaryzykował także „powierzając” główną rolę męską Affleckowi i wcale nie Caseyowi, tylko Benowi. I chciałoby się rzec, że Ben Affleck w końcu trafił na reżysera, który potrafi go obsadzić i pokierować jego grą. Gra trochę siebie. W roli czterdziestoletniego faceta po przejściach, który pragnie wyjść na prostą wypada po prostu przekonująco i prawdziwe. Trzyma dobry poziom jak i reszta ekipy aktorskiej.
Nie przedłużając szczerze polecam… i czekam na więcej, panie Affleck.