Nie ukrywam, że po świetnym „Whiplash” po kolejnym obrazie Damiena Chazelle'a spodziewałam się niemało. Czy się zawiodłam – trudno powiedzieć, bo spodziewałam się kolejnej burzy emocji epatującej z ekranu, a dostałam bardzo ładny, sentymentalny powrót do klasyki, a to zupełnie inna jakość.
Mia i Sebastian wpadają na siebie przypadkiem na zjeździe z autostrady. Ich pierwsze spotkanie nie jest zbyt udane, ale każde kolejne przypadkowe zetknięcie się tej dwójki wypada tylko lepiej i w końcu między nimi rodzi się głębokie uczucie. Nic dziwnego, bo Mia – początkująca aktorka i Sebastian – muzyk jazzowy, to pokrewne dusze, para marzycieli, która goni za spełnieniem i sukcesem (choć dla każdego oznacza to trochę coś innego). Jednak czy ich związek wytrwa w szalonym świecie show-businessu i czy sukces (jaki by nie był) nie złamie ostatecznie ich związku?
„La La Land” to kilka filmów w jednym – przynajmniej odnoszę wrażenie, że Chazelle bawi się gatunkami. Jest tu pełen rozmachu musical żywcem wyjęty z lat 50. i intymna, kameralna opowieść o miłości. Jest też szczypta bajki o spełnieniu marzeń, ale finał to słodko-gorzki obraz niepozostawiający złudzeń, któremu niezwykle blisko do brutalnej rzeczywistości. Na koniec „La la land” to ewidentnie hołd oddany miastu, a zarazem krytyka całego przemysłu rozrywkowego. Co ważne wszystko to spójnie współgra na ekranie, tworząc obraz kompletny, bez chaosu i zbędnych dłużyzn (chyba że kogoś męczy tańcowanie na nieboskłonie).
Wizualnie „La La Land” jest bardzo miły dla oka. Szerokie plany, czasami osnute oniryczną mgiełką przywodzą na myśl stare musicale z czasów ich największej świetności. Zresztą wiele kadrów i wnętrz kojarzą się właśnie z latami 50., jakby twórcy starali się ocalić ten czas od zapomnienia (zupełnie jak Seb jazz). Sceny musicalowe też wypadają dobrze wizualnie, nawet te bez rozmachu, bardzo kameralne, jak śpiewane przez Mię i Sebastiana „City of stars”.
Aktorsko jest wyśmienicie, ale czy ktoś spodziewał się czegoś innego? Każdy z aktorów jest dokładnie na swoim miejscu i odwala kawał dobrej roboty. Para głównych bohaterów w kreacji Emmy Stone i Ryana Goslinga przekonuje — między Mią i Sebastianem widać autentyczną iskrę, a to sprawia, że można wczuć się w intymną historię ich miłości. Do tego aktorzy świetnie wypadają w scenach granych osobno (Mia na przesłuchaniach, czy Sebastian przy fortepianie). Nie należy jednak zapominać, że „La La Land to musical i muszę przyznać, że większość scen śpiewanych i tańczonych aktorsko też wypada świetnie, technicznie bez zarzutu.
Na płycie DVD dodatków właściwie brak. Znalazło się wyłącznie miejsce dla zwiastuna „La La Land” oraz kilku premier kinowych i na DVD. Plus, że Monolith wydał film w ostatnio modnej „książeczkowej” formie, która na szczęście miłośnikom lektury dostarczy kilku ciekawych informacji.
Wszystko zdaje się grać w „La La Land” - dosłownie i w przenośni, a jednak nie jestem nim tak zachwycona, jak „Whiplash”. Tak, wiem, sama wspomniałam, że to zupełnie inna jakość, ale odczucie pozostaje, a w przypadku „La La Land” nie mogłam pozbyć się myśli, że to wszystko już było. Tylko tyle i aż tyle, by nie zachwycić się obrazem w pełni. Jednak mimo wszystko, ostatni obraz Chazelle'a to dla mnie mocna piątka i zdecydowanie warto spędzić z nim kilka magicznych chwil.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video — dystrybutorem filmu na DVD.