Czasami zdarza się, że wystarczy intrygujący tytuł, by przyciągnąć uwagę widza do danego filmu. Nawet gdy po zapoznaniu się z opisem fabuły u odbiorcy pojawiają się obiekcje co do oryginalności owego dzieła, postanawia on dać obrazowi szansę. Niestety po seansie może się okazać, że wspomniany dobry tytuł stanowi najlepszy element całej produkcji.
Za Mandy Lane szaleją wszyscy chłopcy w szkole. Dziewczyna-anioł jest obiektem pożądania napalonych kolegów, jednak ku ich rozczarowaniu zdaje się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Chcąc poznać nowe towarzystwo, Mandy przyjmuje od jednego z chłopaków zaproszenie wyjazdu na ranczo jego rodziców. Beztroska impreza zamienia się w walkę o przetrwanie…
Otwarcie należy przyznać, że w tego typu produkcjach fabuła nie jest najważniejsza, choć na pewno nie oznacza to, że zupełnie można przymknąć na nią oko. „Wszyscy kochają Mandy Lane” na tym polu nie wyróżnia się ani odrobinę, ale tego można było być pewnym już przed seansem. Dlatego też bardziej na minus zaskakują inne elementy obrazu, jak chociażby słaba reżyseria. Odpowiedzialny za nią Jonathan Levine nie potrafił zbudować napięcia należnego thrillerowi, nie umiał tak sprawnie poprowadzić akcji, by widz nie miał czasu na nudę (co niestety się zdarza). Historia „właściwa” – tocząca się na ranczu – ograniczona zostaje do wzajemnego przeplatania się scen imprezy i zgonów. Wszystko to podane jest beznamiętnie i nijako, przez co odbiorca jest jakby obok filmowych wydarzeń, nie angażuje się w nie. Wpływ na to mają także bohaterowie, którzy są porażająco jednowymiarowi. Dzięki temu ich los jest widzowi obojętny, nie ma mowy o kibicowaniu im w ich zmaganiach o przeżycie, tym bardziej, iż scenariusz jest tak napisany, że postacie mało obchodzą się nawzajem. Co więcej ich dyskusje sprowadzają się niemal wyłącznie do tematu seksu (głównie rozstrzygnięcia zagadki wszechświata – kto zaliczy Mandy). Od nastolatków, zwłaszcza amerykańskich, nie trzeba wprawdzie wiele wymagać, aczkolwiek taki ich obraz w filmie Levine’a sprawia, że żadnej sympatii widz do nich nie jest w stanie poczuć. Nie ma w tym może specjalnej winy aktorów, gdyż scenariusz nałożył na nich takie ograniczenia, że niewiele mogli oni z tych postaci wycisnąć.
„Wszyscy kochają Mandy Lane” śmiało mogą obejrzeć osoby o mniejszej odporności na ekranową przemoc (choć obrazu tak naprawdę nikomu nie polecam), gdyż produkcja ta nie jest, jak na obecne standardy, zbyt brutalna. Choć osobiście nie poczytuję tego za mankament, zwolennicy filmowej makabry będą zawiedzeni. Podobnie zresztą jak wielbiciele typowania osoby zabójcy – tutaj domyślić się tego nie tylko można, ale wręcz trzeba już bardzo szybko. Dobrze przynajmniej, że twórcy nie silą się uparcie na trzymanie w tajemnicy tożsamości mordercy i jego oblicze ujawniają dość wcześnie, zaś prawdziwe zaskoczenie zostawiają na sam finał. Muszę przyznać, że to im się akurat udało i wątpię, by ktoś był w trakcie seansu zdolny przewidzieć takie rozstrzygnięcie. Jakiś pozytywny akcent w końcu się pojawił, jednakże i tak nie wystarczył, by uratować obraz.
Oglądanie film Jonathana Levine’a jest moim zdaniem stratą czasu, zwłaszcza jeśli widziało się „Piątek trzynastego”, z którym „Wszyscy kochają Mandy Lane” ma sporo wspólnego. Niezłe zdjęcia o surowej kolorystyce czy wspomniany zaskakujący finał to zdecydowanie za mało, żeby obraz ten polecić nawet zagorzałym fanom gatunku. Tym bardziej, że pozostałe części składowe produkcji są marnej jakości, w rezultacie czego powstała bardzo kiepska całość.