Na przestrzeni ostatnich lat sylwetki komiksowych superbohaterów, mimo posiadania supermocy, stały się bardzo ludzkie, by nie powiedzieć, przeciętne. Warstwa psychologiczna postaci została bardzo mocno rozbudowana i dopasowana do realiów współczesnych. Jeszcze w latach 80-tych model superbohatera wyglądał mniej więcej tak: wpierw bić i nie pytać o nic. Dobro i zło było oddzielone wyraźną granicą. Moralność bohaterów, prosta jak konstrukcja cepa. Teraz uległo to znacznej zmianie. Często superbohater to nie zbiór określonych mocy, a przede wszystkim człowiek, który musi mierzyć się z własnymi słabościami, często zadający sobie pytanie czy wszystko co robi, ma jakiś istotniejszy sens. Coraz częściej wręcz są to rozważania filozoficzne dotyczące sensu istnienia, podejmowanych działań, granic moralności jakie bohater może, a czasem musi przekroczyć. Warstwa fabularna komiksu również się rozwinęła. To już nie są proste historie, skupiające się na walce między dobrem a złem. Często fabuła dotyka również sfer społecznych i politycznych. Zadaje i odpowiada na pytania egzystencjalne, porusza problematykę nietolerancji społecznej, mniejszości seksualnych, słuszności wojen i prowadzonej polityki światowej. W końcu przedstawia obecny obraz mocarstwa, jakim są Stany Zjednoczone. W filmie "The Incredible Hulk" warstwa fabularna jak i postacie zostały mocno spłycone. Ich istnienie zostało sprowadzone do bezmyślnego parcia do przodu, nie bacząc na konsekwencje. I tylko na początku filmu twórcy starają się nam wmówić, że każdy bohater ma więcej do zaoferowania niż bezmyślność. Ale z czasem demaskują się sami, co dla filmu jest fatalne w skutkach.
Warstwa fabularna, wbrew pozorom, prezentuje się całkiem nieźle. Oto mamy Bruca Bannera (Edward Norton) który ucieka przed wszystkimi, nawet przed ukochaną Betty Ross (Liv Tyler), do Ameryki Południowej. Tam uczy się kontrolowania stresu, w wyniku którego budzi się w nim Hulk-potwór, w którym skumulowane są wszystkie destrukcyjne cechy człowieka, od prostej złośliwości po chęć demolowania i niszczenia najbliższego otoczenia. Przez nieuwagę (błądzić jest ludzką rzeczą przecież) zostawia ślad, dzięki któremu ściąga na siebie zastępy oddziałów specjalnych Generała Thaddeusa 'Thunderbolt' Rossa (William Hurt). Banner musi ponownie udać się w podróż w poszukiwaniu azylu, w którym będzie mógł w spokoju egzystować, nie szkodząc poprzez swoje alter ego ludziom, którzy go otaczają. Oczywiście zanim do tego dojdzie, stoczy walkę, nie tyle wewnętrzną, co z całym zewnętrzem, po drodze niszcząc, zabijając, i dla kontrastu, tęskniąc i kochając.
Fabuła jest banalnie prosta i nieskomplikowana, adekwatna do przedstawionej historii. Z tym, że jest bardzo nieumiejętnie poprowadzona, a co gorsza, zagrana. Zmiana obsady, w porównaniu z pierwszą częścią, miała podnieść atrakcyjność filmu, a tak po prawdzie bardzo go spłyciła. Edward Norton, który bardzo dobrze czuje się w rolach życiowych wykolejeńców, którzy odznaczają się bardzo niesztampowym spojrzeniem na rzeczywistość, ni w ząb nie pasuje do roli zielonego potwora. Owszem, Bannerowi nadał bardzo ludzki wyraz, ale w połączeniu z bestią, jaka jest zakorzeniona w tej postaci, wypada niesamowicie blado. Wątek miłosny wygląda jeszcze gorzej, momentami wręcz niedorzecznie. Połączenie w parę przeciętnie wyglądającego Nortona ze zjawiskową Liv Tyler, trąci groteską. Zwłaszcza, że Liv, która dopiero powraca na ekrany kin po ciąży, jak na tego rodzaju film jest po prostu zbyt krucha, delikatna, przypominając momentami postać Arweny z „Władcy pierścieni”, która samym tylko pojawieniem się ratuje wszystko i wszystkich. I pomimo niskiego ciężaru gatunkowego roli, stara się zbyt mocno wyeksponować graną postać, odcisnąć swoje piętno na filmie. Dodając do tego mocno nierzeczywiste relacje między nią a jej ojcem, generałem Rossem, dostajemy kiszkę, jakiej człowiek chce posmakować w chwilach największego znudzenia życiem. W tym towarzystwie najlepiej wygląda Tim Roth, grający bardzo prostacką, ale równocześnie wyrazistą postać, która doskonale obrazuje dążenie USA do stworzenia idealnego modelu amerykańskiego żołnierza.
Wizualnie film prezentuje się bardzo dobrze. Świetne zdjęcia brazylijskiej faveli, które kontrastują z efektowną walką w środku wielkiego miasta, między Hulkiem a zmutowanym Blonskym, pozwala wysnuć wniosek, że mimo słabej gry aktorskiej „The Incredible Hulk” prezentuje się całkiem nieźle na ekranie. Nie jest może wyszukanym dziełem, ale za to całkiem przyjemną rozrywką na nudny wieczór. A już prawdziwym smaczkiem jest to, że komputerowo wygenerowanie postaci Hulka i zmutowanego Blonskiego, aktorsko prezentują się lepiej, niż aktorzy z krwi i kości. I choćby to warto zobaczyć.