W roku 1983 David Bowie zaśpiewał po raz pierwszy „Let’s Dance” i świat oszalał. Na punkcie tańca. Rok później na ekrany kin wszedł „Footloose” – jeden z najważniejszych filmów tanecznych lat 80. XX wieku. Reżyser filmu nie ukrywał inspiracji właśnie przebojem Davida Bowie – główny bohater ustylizowany został na modsa i młodego Davida Bowie w jednym; wiodąca postać żeńska nosi czerwone buty, o których przecież śpiewa angielski artysta; a w ostatniej scenie Kevin Bacon zaprasza do zabawy nie innymi słowami jak „Let’s Dance”.
Historia młodego, pełnego życia chłopca, który przeprowadza się z dużego miasta do mieściny, w której prawnie zakazano słuchania muzyki rozrywkowej oraz tańca, i rozpoczyna rewoltę, okazała się wielkim sukcesem komercyjnym. W krótkim czasie obraz został nazwany ponadczasowym – nawet kultowy „Dirty Dancing (1987) inspirował się wieloma scenami właśnie z „Footloose”. Niestety „Footloose” pod pewnymi względami nie oparł się upływowi czasu. Gdy teraz ogląda się dzieło Herberta Rossa niebywale drażni w nim naiwność opowiedzianej historii. Wiadomo, że film taneczny, podobnie jak musical oparty jest na schematach fabularnych, ale ta historia wydaje się odrobinę nierzeczywista. Jednakże z drugiej strony, znając purytańską Amerykę, udającą tylko zapędy wolnościowe, można się zastanowić, czy rzeczywiście jest to historia wyssana z palca. Bardziej zastanawia mnie jednak fakt, że w tym małym filmowym miasteczku każdy tańczy lepiej niż niejeden finalista „You can dance - Po prostu tańcz!”. Cóż w końcu Stany Zjednoczone to kopalnia (fabryka) unikalnych talentów.
Temu roztańczonemu obrazowi nie pomagają także grubą kreską oraz bez wyczucia nakreślone charaktery, zwłaszcza pastora Shawa Moore’a (John Lithgow) czy jego córki Ariel (Lori Singer). John Lithgow ratuje swoją postać od śmieszności talentem aktorskim. Natomiast Lori Singer, choć piękna i nieźle tańcząca, nie ustrzegła się w swojej grze przekarykaturalizowania i umocnienia mitu pretensjonalnej, pseudozbuntowanej i małomiasteczkowej dziewczyny.
Jednak w „Footloose” odnajdziemy elementy, które sprawiają, że ten film ma w sobie coś ponadczasowego. Twarzą filmu jest znakomity Kevin Bacon. W roli Rena MacCormacka zachwyca świeżością, niespożytą energią i profesjonalnym tańcem. Taniec w „Footloose” broni się sam. W dodatku właśnie brawurowe taneczne numery, jak samotny taniec Bacona w opuszczonej fabryce, potańcówka w pubie czy zakończenie filmu, mają w sobie to „coś”, co pozwala oglądać je nieskończoną ilość razy i nadal nie ma się dość. No i oczywiście sama czołówka filmu, gdzie widzimy tylko same tańczące nogi w takt „Footloose”. Genialna w swojej prostocie, mistrzowska w oddziaływaniu na widza – kto nie ruszył palcami u nóg w rytm tej energetycznej muzyki? Odpowiedź jest prosta, ponieważ to, co na pewno nie pokryło się kurzem z upływem lat, to przebojowa ścieżka dźwiękowa. Takie utwory, jak „Almost Paradise” Mike’a Reno i Ann Wilson, „I'm Free (Heaven Helps The Man)” Kenny’ego Loginsa, „Holding Out for a Hero” Bonnie Tyler czy „Let's Hear It for the Boys” Denise Williams nie tylko doskonale sprawdzają się w filmie, ale stały się samoistnymi przebojami, a przewodni utwór pod tym samym tytułem co film, po ponad 26 latach ma nadal tę niewiarygodną moc porywania do tańca, co w momencie swojego powstania.
W „Footloose” taniec to sposób uczczenie życia. To sfera życia, gdzie każdy może być wolny. Gdzie każdy może być sobą. Taniec jest czystą, niezmąconą radością z pierwiastkiem pasji, miłości i namiętności. Po prostu taniec to najczystsza forma życia. I chyba dlatego pomimo wielu wad „Footloose” daje widzowi niezwykłą radość z oglądania tego niedoskonałego filmu z doskonałymi scenami tańca i Kevinem Baconem w rolach głównych.