Od kilku dni słyszę, że „Prometeusz” Ridley’a Scotta jest najbardziej oczekiwaną premierą DVD ostatnich lat. Podobno tak samo oczekiwana była premiera filmowa, nie wiem więc jak to się stało, że ominęła mnie ona zupełnie. Najnowszym obrazem twórcy „Gladiatora” zainteresowałam się dopiero teraz… i w sumie nie żałuję.
Grupka naukowców pod dowództwem pięknej Meredith Vickers (Charlize Theron) oraz pod opieką cyborga Davida (Michael Fassbender) wyrusza w daleką kosmiczną podróż, by poznać prawdę o Genesis ludzkości. Wszystko za sprawą pary naukowców (i pewnego starca - bogatego sponsora), którzy początku ludzkości upatrują w Konstruktorach, przybyszach z odległej planety. I udaje się, statek kosmiczny Prometeusz po ponad dwuletnim locie dociera do nieznanej planety pełnej humanoidalnych obcych… martwych obcych. Nagle okazuje się, że równie ważne jak odpowiedzi na nurtujące pytania, o ile nie ważniejsze, staje się przetrwanie.
Właściwie nie wiem jak sklasyfikować ten film, bo moje uczucia są zdecydowanie mieszane. Nie mogę ukrywać, że kwadrylogia „Obcego”, mimo wieku, zrobiła na mnie wrażenie. W przypadku „Prometeusza” dostajemy tę sagę w pigułce z filozoficzną okrasą. Nawiązania są ewidentne i jak wspomniała Ula Jagodzińska można by o tym napisać kilkutysięcznostronicowe dzieło, dlatego też nie można obok nich przejść obojętnie. Statek, korytarze, martwi Konstruktorzy… wszystko odsyła nas do „Obcego” i ktoś, kto zna sagę nie jest w stanie o tym nie myśleć, tym bardziej że podczas dwugodzinnego seansu nawiązania pączkują niczym pracujące drożdże. Co więcej twórcy „Prometeusza” posuwają się nawet do powtórzenia dialogów, może i sparafrazowanych, ale jednak. Tykwy z poczwarkami ewidentnie przywodzą na myśl skórzaste jaja, kombinezony humanoidalnych Konstruktorów - obcych znalezionych w opuszczonym statku kosmicznym na księżycu Acheron, sposób inkubacji drapieżcy, ciąża doktor Shaw czy sam android David. Apogeum to narodziny pełnowymiarowego obcego w takiej formie jaką znamy z serii (najbardziej przypomina hybrydę z ostatniej części kwadrylogii w reżyserii Jean-Pierre Jeuneta).
Fakt, sam wydźwięk filmu miał być inny, nie do końca chodziło tu tylko o prymitywny instynkt przetrwania. To wyłącznie tło dla filozoficznych pytań dotyczących powstania człowieka, obalenia darwinizmu, czy biblijnego Genesis. Dwójka naukowców dr Shaw i dr Holloway wierzą, że udało im się odkryć istoty odpowiedzialne za życie na ziemi, swego rodzaju boskie istoty, które stworzyły człowieka na swoje podobieństwo. Ich entuzjastyczna postawa ulega zmianie, kiedy orientują się, że Konstruktorzy planowali zniszczenie życia na ziemi przy pomocy broni biologicznej - pasożyta. I tu na pierwszy plan może wkroczyć tytułowy Prometeusz, a raczej prometejska teoria stworzenia człowieka (pierwsza scena obrazu).
Prócz kwestii stworzenia istotne zdaje się być również zdeterminowanie człowieka w dążeniu do celu. Holloway zdaje się przypominać pozbawionego uczuć androida, nie istnieją bowiem dla niego granice, których nie byłby w stanie przekroczyć. Najważniejsze jest osiągnięcie tego, co sobie zamierzył. Zupełnie jak w scenie z „Lawrenc’a z Arabii”, którego namiętnie podczas podróży oglądał David – cała sztuka w tym, by zlekceważyć ból. I tak też działa człowiek-maszyna skupiony na celu, wręcz obsesyjnie na niego zafiksowany… staje się wyzuty z człowieczeństwa, pozbawia się swej własnej esencji. I może to jest odpowiedź na stawiane przez Shaw pytanie: dlaczego.
Mimo naszpikowania obrazu odwołaniami do klasyki (ba wręcz filmu, który został uznany za znaczący kulturowo) oraz pytaniami o stworzenie człowieka i człowieczeństwo jako takie, obraz nie porusza. Widać dziury scenariuszowe, widać brak logiki w zachowaniach i decyzjach bohaterów, wątki, które mogłyby być interesującymi zostają całkowicie zlekceważone (choćby różnice światopoglądowe Shaw i Hollowaya, czy śmierć tego drugiego). Może na jeden film to zbyt wiele i należało się skupić na kinie sci-fi pełnym akcji i efektów specjalnych lub na sprawie Genesis, swoistej filozoficzno-naukowo-religijnej kłótni. Zaś w przypadku „Prometeusza” sprawdza się chyba hasło, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego.
Brawa należą się natomiast za ascetyczne, ciemne wnętrza. Ciekawie w swej prostocie przygotowane kostiumy i dobrze przedstawione humanoidalne istoty. Niezwykle interesująco prezentowały się też hologramy w panelu sterowania. Wisienką na torcie jest świeża wersja obcego. Wszystko to nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę technikę czasów, w których żyjemy. Bawią jednak trochę żelowe jajka zamiast chociażby dotykowego panelu, czy sterowanie statkiem przy użyciu fujarki. Wiem, że to science-fiction, ale tak abstrakcyjne, sięgające bardziej do przeszłości niż przyszłości motywy, jakoś do mnie nie przemawiają.
Nie żałuję, że o nowym filmie Scotta usłyszałam dopiero teraz, a to dlatego, że ustrzegło mnie to przed pójściem do kina. Mimo niewielu plusów i faktu, że na filmie nie zasnęłam (choć godzina seansu była późna), uważam "Prometeusza" za powielenie tego, co dobrze znam, a odgrzewane kotlety, nawet w nowym anturażu, nie robią na mnie najlepszego wrażenia.