Szarość, burość, ponurość, głucha cisza w sklepie z dywanami i z brakiem perspektyw. Trudno znaleźć tu chętnego kompana do rozmowy o klientach nie wspominając, więc gdzie tu może leżeć pogrzebany humor? Ktoś próbował go wykrzesać. Z nieoczywistym skutkiem.
Tytułowi bohaterowie filmu „Kebab i Horoskop” poznają się na zakręcie życiowym. Wylany z pracy Horoskop zaszedł do budki z kebabami, gdzie zmyślona przez niego wróżba pomogła przejść na bezrobocie temu drugiemu. Panowie łączą siły i jako „specjaliści” od marketingu i PR odstrojeni w garnitury, z trudnym słownictwem i doświadczeniem nieadekwatnym do pewności siebie, wkraczają do spisanego na straty sklepu z dywanami, aby podnieść morale tonącej załogi i uratować interes. Pracownicy wyglądają jak ekipa straceńców po odwyku od szczęścia. Poza sceną główną, jaką jest sklep, wchodzimy w kuluary ich życia. Każdy z nich jest desperacko samotny, choć stara się tego nie okazywać. Szef jest ułożonym pantoflem, któremu marzy się romans z młodziutką stażystką. Tej z kolei brak męskiej ręki w ogóle, co widać, gdy czule zachwala walory dywanu. Z ukrywaną początkowo wzajemnością wpadają sobie w oko z innym pracownikiem – dawnym kibolem, którego życie małżeńskie, mimo starań żony, dalekie jest od sielanki. Z kolei jedyną rozrywką starszego pana od sprzątania jest jedzenie i rzucanie głodnych spojrzeń w dekolty koleżanek. Najwięcej wnosi do fabuły kasjerka, która z zacięciem oddaje się dalekowschodniej kulturze i opiece nad azjatyckim samobójcą, który swój tytuł zapragnął zdobyć akurat w Polsce… Cała zabawność bohaterów skupiona jest w ich prostocie. Sami po sobie czują, że nie ma w nich nic widowiskowego, a nawet gdyby było, nie przyznaliby się do tego. Ich największym zadaniem okaże się udowodnienie, że są dla sklepu niezbędni.
Humor w debiutanckim filmie Grzegorza Jaroszuka oparty jest przede wszystkim na niezręczności i przeroście treści nad formą. Bohaterowie w prostych sytuacjach nie potrafią wyrazić się w sposób jasny, łatwy do odebrania przez drugą stronę. Używają słów wzniosłych i mądrych, które niekoniecznie pasują do chwili, a już na pewno niewiele zmienią w ich smutnych, życiowych sytuacjach. Widać, że reżyser próbuje znaleźć swój własny język komedii i na całe szczęście inspiracji na pewno nie szuka w zalewie durnych rodzinnych produkcji, które po sezonowym zasypie są najzwyczajniej w świecie zapominane. Nie wybiera wyświechtanych na wszystkich frontach twarzy, które tyle, że nie wyskoczą z lodówki. Nie sposób nie zauważyć podobieństwa z podwórka Monty Pythona. Całość składa się z krótkich skeczy tworzących spójną historię, a humor nie jest rzucany w twarz jak na pożarcie idiotom, choć reżyser, jak dla mnie jest za grzeczny. Utrzymuje klimat marazmu, nudy, stagnacji i niestety, ale poznany po kilku scenach pomysł na żart przestaje bawić – niewiele nas tu zaskoczy. Tak jak bohaterowie wpędzający się w sztuczne gadki, tak i widzowie wpędzą się w impas delikatnych żarcików, podtekstów, ciągu skeczy, które w sumie przestaną bawić, a zaczną konkretnie nużyć do tego stopnia, że na koniec (bez wyraźnej pointy) zdamy sobie sprawę, że w sumie nie wiadomo o czym to film. Sądzę, że przy tej samej obsadzie, scenariusz zdecydowanie lepiej wypadłby na deskach teatralnych.
Może i Jaroszuk nie przełamie klątwy „polskiej komedii” „Kebabem i Horoskopem”, ale widać, że ma pomysł i odwagę na nowe podejście do tematu, które już zostało zauważone. Tym filmem akurat nie przekonał mnie do siebie, ale czuć w nim potencjał na coś nowego i obserwować go po prostu trzeba.