Prawie rok temu swoją kinową premierę miał film, w którym Tom Cruise grał główną rolę – jego tytuł to „Niepamięć”. Jedno jest pewnie, niepamięć to dokładnie ten stan, w jaki zapadłam, po obejrzeniu produkcji. Film nie należał, przynajmniej w mojej opinii, do najlepszych. Wiele rzeczy przerysowano, wiele zastosowanych rozwiązań mnie nie przekonało, a fabuła była bardzo łatwa do przewidzenia. Również gra aktorska Toma Cruise nie należała do najlepszych. Kiedy dowiedziałam się, że aktor ponownie wystąpi w filmie science fiction, miałam pewne wątpliwości – bałam się kolejnej produkcji na miarę „Niepamięci”. Co sprawiło, że wybrałam się na film do kina, a nie postanowiłam ominąć go szerokim łukiem i zapomnieć o jego istnieniu? Po pierwsze recenzje, w większości pełne pozytywnych opinii, a po drugie zapowiedź, która nie spowodowała, że pomyślałam, iż to dzieło powtórzy błędy poprzedniej produkcji z Cruisem. W tym momencie, kilkadziesiąt minut po zakończeniu seansu, cieszę się, że zdecydowałam się na seans „Na skraju jutra”, ponieważ ten film pokazał, jak powinno wyglądać dobre kino science fiction.
Cage zostaje siłą wysłany na front. Ma wziąć udział w bitwie z kosmitami atakującymi Ziemię. Cała akcja okazuje się jedną wielką pomyłką – wszyscy żołnierze giną w ciągu pięciu minut od wylądowania na miejscu bitwy. Bohater, przed śmiercią, zabija jednego z wrogów, dzięki temu zyskuje pewną ciekawą umiejętność – potrafi cofnąć się w czasie, ale nie dalej niż dzień przed rzezią niewiniątek. Jedynym efektem ubocznym mocy jest to, iż by protagonista był w stanie wrócić do przeszłości, musi zginąć. Czy dzięki swoim zdolnością Cage uratuje ludzkość przed zagładą?
Kolejna potyczka z obcymi to dla Toma Cruisa przysłowiowa bułka z masłem – zresztą rola wybawcy nie odnosi się tylko do filmów fantastycznych. Aktor bardzo często wciela się w rolę znanej z serialu „Once Upon a Time” Emmy Swan, czyli osoby, w której inni pokładają wszelką nadzieję. Można przedstawić dość pokaźną listę filmów, w których Cruise próbuje uratować ludzkość czy też jednostkę przed śmiercią. Jednak w tym filmie, w przeciwieństwie do „Wojny światów” czy wspomnianej już „Niepamięci”, nareszcie aktor pokazuje, że jego spotkanie z kosmitami może zaowocować dobrą i ciekawą produkcją.
Bohatera granego przez Cruisa, o dziwo, da się lubić. Co więcej, nie jest typowym amerykańskim herosem, który wkracza na pole walki i zabija wszelkie zło, jakie spotka na swej drodze. Prawda jest taka, że na początku jawi się, i jest tak przedstawiany, jako tchórz, bojący się wzięcia udziału w ataku na wroga. Nie umie walczyć, bronią, którą najlepiej się posługuje, są słowa, a te nie na wiele mu się przydadzą, kiedy na swej drodze spotka morderczego kosmitę z mackami. Kolejne resety (czyli śmierci w celu powrotu do przeszłości) okazują się dla niego możliwością nauczenia się, jak skutecznie zabijać przeciwnika, ale i możliwością zmiany samego siebie. Na początku filmu bohater to egoista, martwiący się tylko o siebie, jednak pod koniec Cage staje się kimś zupełnie innym.
Miłośnicy gier komputerowych znajdą tutaj smaczek dla siebie. Cała produkcja wygląda jak jedna wielka rozgrywka. Nie chodzi o warstwę wizualną, tylko pomysł z możliwością powrotu do danego momentu – jakby gracz zapisał grę i po nieudanej akcji wrócił do punktu wyjścia. Muszę przyznać, że takie rozwiązanie fabularne, a dokładniej literackie, gdyż film to ekranizacja powieści Hiroshiego Sakurazaki, okazało się kluczowym elementem. Z ciekawością śledziłam kolejne powroty do przeszłości bohatera i nowe drogi, jakie obiera.
Wybuchy, mnóstwo efektów specjalnych i sam wygląd kosmitów to kolejne atuty produkcji. Do tego wszystkiego należy dodać wartką akcję, dobrą grę aktorską (Emily Blunt dotrzymuje kroku Tomowi Cruise) i szczyptę humoru, by otrzymać film godny uwagi i polecenia. Science fiction wersja „Dnia Świstaka”? Tak w skrócie można określić produkcję Douga Limana.
„Na skraju jutra” to porządne kino gatunku. Wprawdzie zakończenie wielu może się wydawać zbyt wyświechtane, amerykańskie, jednak nawet ono nie psuje pozytywnego odbioru całości. I właśnie takich filmów oczekuję – przemyślanych, dobrych, gdzie fabuła wciąga widza niczym wodny wir. Tom Cruise pokazał, że maksyma do trzech razy sztuka ma jednak jakiś sens. Oby czwarty był równie udany, co ten trzeci.