Nie potrafię znaleźć żadnej rzeczy, dla której warto polecić ten film. Ani jednej sceny, ujęcia, czegokolwiek. Nawet znakomita obsada w postaci Marion Cotillard i Joaquina Phoenixa nie rekompensuje dwóch straconych godzin. Przyzwoite zdjęcia, bo to też nie jest jakieś mistrzostwo przy dzisiejszych możliwościach filmowych. Wszystko nazbyt teatralne i ciasne w bardzo złym tego słowa znaczeniu. Bo teatralność też można przebić na arcydzieło czego przykładem jest „Dogville” Larsa von Triera, do którego tu jeszcze wrócę. Film „Imigrantka” nie porywa się na absolutnie żadną oryginalność w czymkolwiek.
Inspiracją do powstania filmu dla reżysera Jamesa Graya była opera Pucciniego, ale powstała niestety opera mydlana. Poziom intelektualny filmu mieści się na poziomie telenoweli brazylijskiej- nie obrażając telenowel, bo tam przynajmniej się coś dzieje; są jakieś emocje, jakieś histerie, od czasu do czasu ktoś spadnie ze schodów, a tu nawet pistolet nie wystrzela. I taki jest cały film jak pistolet bez nabojów, który nie wystrzela w trzecim akcie. Mamy mocny temat jak rewolwer z naciśniętym spustem, a w środku nie ma nic. Jest co prawda jakieś morderstwo, ale pokazane tak nieudolnie, że nie ma wątpliwości, że to fikcja.
Słaby scenariusz z jeszcze słabszą reżyserią nie wróżą niczego dobrego. Siłą filmu jest obraz, a nie słowo. I chyba reżyser o tym zapomniał, bo zamiast nam pokazywać, mówi w sposób zbyt dosłowny. Za to skupia się na portretowaniu udręczonej Marion Cotillard. Bo faktycznie napisał tę rolę specjalnie dla niej. Skoro mu się tak podobała to mógł jej zrobić sesję zdjęciową, bo oglądanie wiecznie nieszczęśliwej Marion Cotillard (oczywiście tylko w filmie) jest ponad siły, a przecież jej bohaterka - Ewa niczego tak nie pragnie, jak właśnie być szczęśliwą- to ma się wrażenie, że nic nie jest w stanie jej uszczęśliwić. Swoją drogą co za banał? Mówić w filmie, że bohaterka chce być szczęśliwa to jak powiedzieć, że ryba potrzebuje wody.
Kiedy się bierze na tapetę tak mocny temat, to trzeba go pokazać z pełną konsekwencją. A tutaj reżyser o sprawach brutalnych opowiada w sposób nazbyt grzeczny i poprawny politycznie. Do tego ta bohaterka jest tak irytująca. Ma się wrażenie, że nie posiada żadnego kręgosłupa moralnego, bo nazbyt łatwo jej przychodzi łamanie kolejnych zasad. Teoretycznie niby wszystko się zgadza, bo Ewa została skrzywdzona, no i przecież robi coś szlachetnego, bo chce uratować siostrę, ale jakoś trudno nam się łączyć z nią w tym bólu. Bo kiedy nie widzimy co takiego ją spotkało, a ona tylko o tym mówi to, to są tylko puste słowa.
Reżyser powinien pokazać co się dzieje z bohaterką jak to choćby zrobił Lars von Trier w „Przełamując fale” to wtedy to ma moc. Bohaterka Triera przechodzi prawdziwą walkę ze sobą, nie przychodzi jej łatwo złamanie zasad, w które z taką gorliwością wierzyła, ale robi to w imię bezwzględnej miłości do męża. Trier w sposób bardzo sugestywny pokazał co się dzieje z Bess, do jak drastycznych momentów doprowadziło ją jej poświęcenie. Czy miłość do siostry może być równie silna, żeby się dla niej prostytuować- tym bardziej, że to już duża dziewczyna? Nie neguję tego, ale może gdyby w grę wchodziło dziecko, jak choćby w filmie „Wybór Zofii” byłabym skłonna bardziej w to uwierzyć. Po za tym Ewa ma przecież wybór, bo Bruno na początku proponuje jej uczciwą pracę szwaczki. Mało tego Ewa ma wykształcenie, bo jest pielęgniarką, która pracowała dla angielskiego dyplomaty no i zna angielski. Czy dziewczyna z takimi możliwościami tak łatwo stała by się prostytutką? Dlatego odbieram tę bohaterkę jako chciwą, cwaną i fałszywą, która w łatwy sposób chce zdobyć duże pieniądze. Ewa z jednej strony gra bezbronną ofiarę, która jednak o dziwo w sposób bardzo twardy potrafi się targować o swoje. Nie lubię jej też , bo nie potrafi się zdobyć na choćby mały gest okazania wdzięczności osobom, które jej pomagają i to bezinteresownie. Jest tak skupiona na swoim cierpieniu- jakby to była sprawa co najmniej wagi państwowej, że nie zauważa krzywdy jaką wyrządza innym, których pociąga za sobą na dno. Mam nawet wrażenie, że wykorzystuje motyw z siostrą, żeby usprawiedliwić swoje postępowanie, a tymczasem manipuluje otoczeniem, by osiągać coraz więcej zysków.
Nie przekonuje mnie też jej nagła rehabilitacja podczas spowiedzi. Swoją drogą ta scena to po prostu cios poniżej pasa krytyki. Ewa w konfesjonale wyjawia swoją osobistą tragedię, a w tym czasie zjawia się Bruno, który wysłuchuje całej spowiedzi. Czegoś takiego to nawet w telenoweli nie spotkałam. Ewa podczas spowiedzi wyjawia swoje grzechy, do których należy między innymi to, że kłamie. Po czym opowiada o tym, że została zgwałcona na statku. Jakie to może mieć dla nas znaczenie jeśli tego nie widzimy, a osoba która kłamie mogła równie dobrze to wymyślić, żeby usprawiedliwić swoje postępowanie. To wielki błąd, że reżyser tego nie pokazał, a tylko o tym opowiedział.
Co do miłości i rzekomej namiętności jaka miała by się rozgrywać na ekranie między Ewą i Bruno, albo Ewą i Orlando- to też tego nie widać, ale dowiadujemy się o tym z rozmów osób trzecich. Między Bruno i Ewą nie ma nawet chemii- oni nawet nie patrzą na siebie jednocześnie. Ma się wrażenie, że oni się nawet nie lubią.
Nie będę się czepiać nieudolnej próby naśladowania polskiego akcentu przez Marion Cotillard, bo to może przeszkadzać tylko nam. Ale Marion bardziej przypomina Rosjankę mówiącą po polsku niż Polkę-Polkę. Podobno o rolę w filmie starała się między innymi Weronika Rosati, ale roli nie otrzymała, bo producenci uznali, że jest za mało polska (cokolwiek to znaczy). Na pocieszenie mogę jej powiedzieć, że nie ma czego żałować.
Jedyne co się w filmie zgadza to gatunek, bo to zaiste jest melodramat, ale twórcy tegoż „dzieła”. Jedyną nagrodą na jaką zasługuje ten film jest nagroda Złotych Malin.