Życie przeciętnych nastolatków, ich codzienne problemy i szara rzeczywistość, często są inspiracją dla filmowych twórców z całego świata. Tematyka danej produkcji zmienia się oczywiście w zależności od miejsca i czasu, w którym toczy się akcja. Debiutantka Katarzyna Rosłaniec postanowiła zaprezentować na dużym ekranie pewne niebezpieczne, niemoralne i modne ostatnio zjawisko socjologiczne. Tytułowe galerianki, bo o nich mowa, uprawiają seks za pieniądze i/lub modne gadżety z przypadkowo poznanymi mężczyznami. Temat niełatwy, śliski, ale bardzo interesujący. Niestety, Rosłaniec z nim sobie całkowicie nie poradziła.
Film jest obserwacją wspomnianego zjawiska, toteż ciężko tu mówić o jakiejkolwiek fabule. Widz poznaje małoletnie galerianki, ich rodziny, otoczenie oraz pomysł na lepsze (czyt. droższe) życie. Wnioski? Banalne do bólu – całemu złu winna jest rodzinna patologia i skostniali szkolni pedagodzy. Pojawia się tu rzecz jasna chęć wyróżniania się w tłumie, przewodzenia grupie czy też ucieczki przed własną tożsamością. Nie jest to oczywiście nic nowego, nic, czego kino wcześniej nie widziało. Dodatkowo forma, w której temat został ukazany nie jest atrakcyjna.
Największe zastrzeżenia skierowane są w stronę scenariusza. Odnieść można wrażenie, jakby złośliwy chochlik wyrwał miejscami kilka kartek, gdyż zauważalne są przeskoki w akcji filmu. Ponadto relacje między bohaterkami bywają nieuzasadnione – raz się lubią, za chwilę nienawidzą i tak na przemian. Nie bardzo tylko wiadomo, czym to jest spowodowane…
Reżyserka „Galerianek” niczym nie zaskakuje widza, nie odkrywa przed nim nic, czego by nie wiedział. Uwidacznia się to zwłaszcza w zakończeniu – nieznośnie przewidywalnym, a przez to słabym. Niejednokrotnie to właśnie finałowe minuty podnosiły ocenę końcową kiepskiego filmu, jednak w przypadku obrazu Katarzyny Rosłaniec końcówka tylko go pogrążyła, sprawiła, że raczej nie zapisze się on na długo w pamięci odbiorcy.
Moim zdaniem reżyserka uzyskałaby dużo lepszy efekt, gdyby ów temat zdecydowała się zaprezentować w formie dokumentu. A tak, jak na film fabularny, zaledwie jeden pozytywny aspekt w postaci muzyki O.S.T.R. to zdecydowanie za mało…