Ten film ma żenujące oceny na niemal wszystkich stronach oceniających filmy. Co i raz można usłyszeć komentarze typu: "Chała", "Kino klasy B", "Strasznie się zawiodłem". Ano właśnie... zawiodłem? A czego się ludzie niby spodziewali i na jakiej podstawie?
Bracia Strausse, tak jak przy swoim poprzednim projekcie "Alien vs Predator2", podeszli do tematu w sposób bardzo subiektywny i niezależny. Do filmu zatrudnili aktorów, których kojarzyć można jedynie z seriali, co moim zdaniem wyszło tylko na plus. Postawili na kino widowiskowe i takie dostajemy.
A najbardziej mnie śmieszą teksty: "Gorszy od 'Independence Day'", "Nie umywa się do 'Transformers'". Fabuła może nie jest najmocniejszą stroną tego filmu, ale i tak na głowę bije wymienione "dzieła".
I tu dochodzimy do zasadniczej różnicy w podejściu do robienia kina sf. Mam wrażenie, że ludzie przyzwyczaili się do tego, by dostawać odpowiedzi na talerzu i móc oglądać takie filmy z szerszej perspektywy. W takim "Dniu Niepodległości" mamy kalejdoskop postaci. Sceny pokazujące światowych przywódców podejmujących decyzje w krytycznych sytuacjach przeplatane są scenami żołnierzy wykonujących wydane rozkazy. Dostajemy zagadkę: kto, co, dlaczego, która w trakcie filmu powoli się wyjaśnia. Nieważne, że tym wyjaśnieniom brakuje logiki, ważne, że wiemy wszystko. Film ma początek, rozwinięcie i przede wszystkim zakończenie, więc po seansie rozumiemy strony konfliktu i wiemy, co się wydarzyło.
W "Skyline" nie wiemy nic albo prawie nic. Bracia Strausse pokazują nam historię z perspektywy grupki znajomych ukrywających się w budynku. Nie znamy początku ani podłoża konfliktu. Wzrokiem sięgamy tylko tak daleko, jak nasi bohaterowie. Nie pojawia się głos narratora wprowadzający nas w szczegóły zagrożenia, ba... nie ma nawet chwytu z telewizyjnymi transmisjami, rozszerzającymi nam nieco pole widzenia. Twórcy do końca są konsekwentni i za nic mają nasze oczekiwania względem łatwych rozwiązań.
Muszę powiedzieć, że taka forma scenariusza bardzo mi się podoba.
Ten trend, który zapoczątkował "Projekt Monster", daje duże pole manewru, bo nie trzeba na każdym kroku wyjaśniać widzowi, co na ekranie widzi i dlaczego. Niektórzy powiedzą, że to droga na łatwiznę. Pewnie i tak, ale ja wolę takie podejście, które umożliwia mi dochodzenie do własnych wniosków, niż żenujące rozwiązania.
Film mnie miło zaskoczył, powiem więcej, uważam, że jest świetny. Szczególnie pod względem efektów. Spędziłem naprawdę przyjemne 1,5 godziny i zachęcam do obejrzenia wszystkich fanów dobrze zrobionego, rozrywkowego kina sf.