Dawno, dawno temu, gdy byłam małą dziewczynką, a w moim domu na stoliku RTV królowało wideo i kasety VHS, pewnego wieczoru, po obejrzeniu jednego z filmów, zrozumiałam co to znaczy naprawdę się bać. Przeraziła mnie pewna postać ze spaloną twarzą, która ubrana w pasiasty sweterek i kapelusz wkradała się w sny nieświadomych niebezpieczeństwa ofiar. Tak, tak. To Freddy Krueger tak bardzo mnie przeraził. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że reżyserem tego filmu jest kultowy twórca horrorów, Wes Craven, a główna postać odziedziczyła swoje imię po psychopatycznym bohaterze, który jest wiodącym charakterem w debiucie fabularnym tego reżysera. Chodzi mianowicie o postać Kruga Stillo (David Hess) z „Ostatniego domu na lewo”.
Debiut reżyserski Cravena „Ostatni dom na lewo” został nakręcony w roku 1976. Wywołał wiele kontrowersji nie za sprawą „innowacyjnego” (nie wiem czy te słowo jest adekwatne, gdyż film jest remakiem filmu „Źródło” z roku 1960 mistrza kina Ingmara Bergmana) podejścia do tematu, ale bardziej dzięki ukształtowaniu formy, złamaniem konwencji gatunkowych oraz śmiałego podejścia do scen erotycznych.
Historia jest banalnie prosta. Młoda i śliczna Mari wraz ze swoją koleżanką spędza noc poza domem. Przed koncertem, na który się wybierają, trafiają do nieciekawej i niebezpiecznej dzielnicy, gdzie zamierzają kupić marihuanę. Pech chce, że trafiają na grupę psychopatycznych przestępców. Trójka mężczyzn i ich towarzyszka znajdują wiele przyjemności w maltretowaniu, torturowaniu i gwałceniu nowopoznanych dziewczyn. Jednak wiadomo, iż nie ma zbrodni bez kary. W wypadku tych zbrodniarzy kara będzie czekać na nich w ostatnim domu na lewo.
Na ekrany kin wszedł właśnie remake (remake remake’u) filmu mistrza horroru. Poprowadzona na dużą skalę kampania reklamowa „Ostatniego domu po lewej” (2009) i ciekawy zwiastun, sprawiły, iż sięgnęłam po pierwowzór, który leżał już na mojej półce kilka miesięcy. Na okładce debiutanckiego filmu Cravena dostrzegłam ostrzeżenie, że „aby uniknąć omdlenia, powtarzaj to tylko film, to tylko film...”. Ten krótki slogan sprawił, że nastawiłam się już nie tylko na „kultowy debiut”, ale też film, który w bije mnie w fotel, że znów będę bała się ciemności, że poczuję na całym ciele czym jest przerażenie. Liczyłam na film w stylu „Funny Games” Michaela Haneke, tylko nakręcony 20 lat wcześniej. Co dostałam? Niecałe 90 minut nudy. Filmowy debiut Cravena jest po prostu nudny, a co gorsza bardzo, ale to bardzo irytujący. Irytuje w nim wszystko: historia, która ma więcej dziur niż szwajcarski ser; nielogiczności, które pojawiają się w fabule (jak to możliwe, że przestępca, który jest pierwszy raz w lesie, porusza się w nim lepiej niż ofiara, która mieszka blisko lasu od swoich narodzin?); dodatkowe, humorystyczne wstawki o przygodach dwóch policjantów, którzy szukają Mari są jeszcze gorsze od wiodącej historii; muzyka, która niby kontrastując z obrazem miała wywołać efekt zaskoczenia, może i grozy, a wywołała tylko uczucie współczucia na tak słaby pomysł realizatorski; sztampowe aktorstwo, tak złe, że oglądając je czułam po prostu zażenowanie. Aktorstwo Sandry Cassel (Mari) i Lucy Grantham (Phyllis) jest tak drażniące, że nie mogłam doczekać się ich śmierci. Zresztą w trakcie oglądania filmu, znudzona „dopisywałam” alternatywny ciąg dalszy przygód dziewczyn i ich katów. Jestem pewna, że gdyby reżyser uśmiercił wszystkich bohaterów dużo szybciej, było by naprawdę lepiej, krócej i może ciekawiej.
Debiutowi Cravena zabrakło tego, co posiadał już wcześniej wspomniany przeze mnie „Koszmar z ulicy wiązów”, między innymi pomysłu fabularnego, klimatu prawdziwego horroru, znakomitego warsztatu reżyserskiego, charyzmy aktorskiej i doskonale wkomponowanego w historię czarnego humoru. Może „Ostatni dom na lewo” to film kultowy, niszowy, awangardowy, który posiadał mały budżet. Niewykluczone, że ten obraz zapoczątkował nowy rozdział w historii horroru. Nie będę walczyć z tymi opiniami, dla mnie jednak to film bardzo kiepski, który nie oparł się znamionom czasu. A przecież prawdziwa sztuka jest uniwersalna i zawsze aktualna. Nawet ta, która funkcjonuje w ramach sztuki popularnej („Koszmar z ulicy wiązów” może już mnie nie przeraża, ale za to oferuje świetną zabawę, jeśli wejdzie się w konwencję sennego koszmaru). Jednak, muszę stwierdzić na przekór wszystkiemu co wyżej napisałam, iż remake „Źródła” jest to film niezapomniany…po prostu nie da się zapomnieć tak złego filmu.