Po seansie genialnego „The Watchmen” - poprzedniego filmu Zacka Snydera obwołałem reżysera jednym z największych współczesnych kinowych wizjonerów i obiecałem sobie, że koniecznie pójdę na następny film tegoż twórcy, nawet jeśli miałaby to być kontynuacja sagi „Zmierzch” lub kolejna tępa „Piła”. Mimo przekonania, iż Snyder w dalszym ciągu szedł będzie wyznaczoną przez siebie ścieżką, muszę szczerze przyznać, że jego reżyserski wybór nieco mnie zaskoczył. Szczególnie zdziwił mnie fakt, iż facet odpowiedzialny za „300” zabiera się za animację opowiadającą o… sowim królestwie. Fanów twórcy uspokajam – „Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga’Hoole” to po prostu 100% Snydera w Snyderze.
Od strony wizualnej film jest perfekcyjny. Sowy wyglądają jak żywe, a miejsca akcji wykonane są tak doskonale, że momentami możemy zastanawiać się, czy wykreowany przez komputer świat nie zaczyna być niebezpiecznie podobny do rzeczywistej scenografii. Słońce pomarańczowe jak nad morzem, woda krystalicznie czysta, a grzmoty piorunów chcą nas dosłownie wyrwać z kinowych siedzeń – i tak przez 90 minut. Nie pamiętam animacji, w której dbałość o szczegóły byłaby tak wysmakowana. Cały Snyder, który już w dwóch poprzednich produkcjach udowodnił, że nikt tak jak on nie potrafi przenieść kart komiksowych opowiadań na kinowy ekran. Popularna powieść Kathryn Lasky również „ożywa”, dzięki najnowocześniejszej technologii, a w wykreowany przez autorkę świat możemy się dosłownie zagłębić dzięki technice 3D.
Gorzej jest niestety z samą historią. Opowieść o dwóch sowich braciach – Sorenie i Kluddzie, którzy zostają porwani ze swojego sowiego gniazda i trafiają do przedziwnej sowiej szkoły (której zasady mówiące o czystości rasy i dominacji jednego gatunku nad pozostałymi ewidentnie odwołują się do ideologii wpajanej na szkoleniach Hitlerjugend), prowadzonej przez Żelaznego Dzioba (będącego sowią wersją Adolfa Hitlera) jest niestety nudna i zbyt chaotyczna, aby zaspokoić oczekiwania dorosłych widzów. Nie mówiąc już o dzieciach, które z przerażeniem w oczach wpatrywały się podczas seansu w coraz to mroczniejsze kadry, brutalne sowie pojedynki, czy przeszywające, pełne nienawiści, spojrzenia sowich nazistów. Niby znajdziemy tu i nawiązania zarówno do mitów, jak i średniowiecznych legend, a także do historii XX wieku, na ekranie jednak miast typowego kreskówkowego ładu i harmonii dominuje postawa agresji i walki o przetrwanie. Nawet wzorowana na biblijnych Kainie i Ablu historia skrzydlatych braci, którzy dokonali całkowicie różnego wyboru życiowej ścieżki nie wciąga, a jej pozbawione elementarnej empatii i logiki zakończenie wręcz irytuje. Zabawnych scen rozładowujących napięcie w zasadzie brak, co w przypadku filmu animowanego jest wręcz strzeleniem sobie reżyserskiego samobója.
Dla kogo więc Zack Snyder nakręcił „Legendy sowiego królestwa”? Moim zdaniem najprawdopodobniej dla samego siebie, chcąc udowodnić sobie, że można przestawić opowieść rodem z „300” po raz kolejny, tylko tym razem w wersji animowanej, czyli pozornie light. Honor, duma, braterstwo – o tym wszystkim reżyser opowiedział nam już w 2006 roku. Z klimatu „300” pozostały jednak jedynie świetne sceny walk oraz charakterystyczne
slow motions, będące już znakiem firmowym Snydera. Za autorskie podejście do tematu należy się mu wielki szacunek. Nie trzeba być mądrym jak sowa żeby wiedzieć, iż dobra komercyjna animacja wymaga niestety czasami „grania pod publiczkę” i przymilania się gustom masowej publiczności, którego w tej produkcji zabrakło. Jednak paradoksalnie dzięki temu Snyder po raz kolejny obronił swoją pozycję jednego z najciekawszych współczesnych magów w Hollywood.