Gdyby stopień popularności Franka Millera i aktorów grających główne role przełożył się na jakość filmu „Spirit - Duch Miasta”, prawdopodobnie otrzymalibyśmy małe arcydzieło. Choć taki scenariusz przeznaczony był tylko dla największych optymistów, to od twórcy komiksowego "Sin City" (a jednocześnie drugiego reżysera jego znakomitej ekranizacji) i kilku bardzo znanych hollywoodzkich nazwisk, mogliśmy oczekiwać filmu przynajmniej dobrego. Nic z tego.
Na swój samodzielny reżyserski debiut Miller wybrał sobie ekranizację komiksu innej legendy gatunku - Willa Eisnera. „Spirit - Duch Miasta” opowiada o byłym policjancie, który zginął od kuli i... odrodził się w niewyjaśnionych okolicznościach. Denny Colt, bo o nim mowa, ukrywa swą prawdziwą tożsamość i powraca do miasta jako Spirit, bohater zwalczający wszelkiej maści kryminalistów. Jego największym przeciwnikiem jest niejaki Octopus, obdarzony tą samą umiejętnością, co Colt - szybką regeneracją. Po drodze do ostatecznej konfrontacji między Spiritem i Octopusem pojawiają się oczywiście piękne kobiety, z Sand Saref na czele.
Fabuła jest pierwszym z mankamentów obrazu, który jest, co tu dużo mówić, po prostu nudny. Historia poszukującego odpowiedzi na pytanie o tajemnicę swojej niezwykłej wytrzymałości Spirita, który po drodze napotyka dawną miłość, kompletnie nie wciąga. Przed nudą nie chroni też komiksowa stylistyka, która miała być pewnie największą zaletą filmu. I mogłaby nią być, gdyby nie fakt, że jest strasznie nierówna. Niektóre sceny zachwycają (klimatem, ujęciami), inne zaś odrzucają, przekraczając granice kiczu. Całość sprawia wrażenie albumu, w którym pojedyncze obrazki prezentują się przyzwoicie, ale jako całość nie trzymają się kupy. Nic dziwnego, skoro łączą je kiepskie dialogi i rzucane od czasu do czasu żarciki na podobnym poziomie. „Spirit - Duch Miasta” nie broni się także aktorsko, choć Miller zaprosił do swojego filmu nie byle kogo. Kiepsko prezentują się panowie, a przede wszystkim wcielający się w głównego bohatera Gabriel Macht. Słabo wypada również Samuel L. Jackson, który ostatnio ewidentnie nie jest w formie (nieudany „Jumper”). O wiele lepiej poradziły sobie panie, choć ciężko oprzeć się wrażeniu, że pełnią one jedynie rolę manekinów, przywdziewających co chwilę kolejne stroje. Nie przeszkodziło to jednak Scarlett Johansson, by przyćmić całą resztę obsady.
Mimo znikomej wartości artystycznej filmu „Spirit - Duch Miasta”, zaskoczeniem może być jego fatalny wynik finansowy. Zazwyczaj bowiem „upchnięcie” w obsadzie aktorów z pierwszych stron gazet i bazowanie na poprzednim udanym dziele, wystarczało do przyciągnięcia ludzi do kin. Tym razem ostrzeżenia krytyków nie poszły na marne i obraz w USA zarobił jak na razie niecałe 20 milionów dolarów. I bardzo dobrze, niech to będzie przestroga dla innych twórców, że nie wystarczy zatrudnić Scarlett Johansson, aby odnieść kasowy sukces.