Niektóre filmy zapierają dech w piersiach, inne wywołują ból głowy. Jedne produkcje stają się naszymi ulubionymi, kolejne przyprawiają o gęsią skórkę. Nawet dobre i znane nazwiska nie są w stanie uratować tych złych filmów, gorzej, bardzo często zdarza się tak, że szanowany aktor z potencjałem i talentem w beznadziejnym dziele sam staje się… beznadziejny. Jak mówi polskie przysłowie „Jaki pan, taki kram”. Dokładnie tak dzieje się w przypadku filmu „Drugie oblicze”.
Luke – lekkoduch, który lubi ryzyko i często wpada w kłopoty – dowiaduje się, że został ojcem. Bohater ma zamiar odzyskać matkę dziecka i swojego potomka oraz zabezpieczyć ich byt. Postanawia, wraz ze znajomym, napaść na kilka banków i się szybko wzbogacić. Podczas jednego z rabunków wpada w poważne tarapaty – natrafia na policjanta Averyego Corssa i cała bajka gangstera zamienia się w koszmar.
W większości filmów, mam oczywiście na myśli te złe, staram się odnaleźć jakieś światełko w tunelu – coś, co zasługuje na uznanie, podoba mi się. I zazwyczaj mi się to udaje – a to gra aktorska na wysokim poziomie, ciekawe kostiumu, wpadająca w ucho muzyka. Jeden element, który uratuje produkcję. W przypadku „Drugiego oblicza” jest zupełnie inaczej. Żadna rzecz nie może obronić tego filmu, nic nie zasługuje na pochwałę. To były najgorsze (filmowe) dwie godziny z hakiem w całym moim życiu.
Spodziewałam się dobrej gry aktorskiej – w końcu nazwiska Cooper i Gosling obligują. Jeden nominowany nawet w tym roku do wielu prestiżowych nagród. Mimo złych recenzji innych osób, poszłam na ten film, nie wierzyłam, że nawet gra aktorska może być na tak niskim poziomie. A jednak. Nijakość, sztuczność i brak jakichkolwiek przekonujących emocji. Dwaj dobrzy aktorzy zamienili się w dwa plastikowe manekiny. Jeszcze gorzej wyszła Eva Mendes – denerwowała swoją grą. Gdyby nie to, że nigdy tego nie robię, natychmiast wyszłabym z kina i darowała sobie dalsze patrzenie na jej pseudo grę.
Sama historia… Cóż, nic nowego, nic ciekawego. Film, który się ciągnie bez końca, a kiedy wreszcie pojawiają się napisy, widz wybiega i krzyczy „I’m alive!”. Przynajmniej tak było w moim przypadku. To miał być ambitny film – reklama kłamała. Ambitny to on może i jest, ale tylko z nazwy. Nie wiem, czym to wszystko zostało spowodowane. Złymi radami reżysera? Zastojem? Dziwię się, że taki potworek mógł w ogóle ujrzeć światło dzienne.
Nie polecam tego filmu nikomu. Nawet fani Cooper czy Goslinga nie mają czego szukać w tej produkcji. Strata czasu, zwłaszcza, że obecnie w kinach jest wiele innych, ciekawszych filmów.