Kino grozy to specyficzny rodzaj rozrywki, którego zadaniem jest wywoływać u widza niepokój i lęk. Czyni się to w taki sposób, aby poszczególnych wątków akcji nie dawało się wyjaśnić inaczej, niż bez odwoływania się do metafizyki. Stąd nawet jeśli scenariusz zawiera wiele niespójności logicznych, to odbiorca zwykle przełyka je bez narzekania, wspaniałomyślnie przebaczając niedociągnięcia, zwłaszcza gdy w końcowym efekcie uda się solidnie go wystraszyć.
Gatunek horroru, o ile nie wywodzi się wprost z niemieckiego ekpresjonizmu, to z pewnością wiele mu zawdzięcza. Nie byłoby o czym mówić, gdyby nie wybitni, wcześni przedstawiciele tego filmowego stylu (de facto przeniesionego na amerykański kinematograficzny grunt m. in. za sprawą Fritza Langa i F. W. Murnau), i dzieł typu: „Nosferatu - symfonia grozy”, „Golem”, „Dracula”, oraz „Frankenstein” i „Mumia” z Borysem Karloffem, no i gdyby nie był on później kontynuowany przez takich twórców, jak Hitchcock, Polański, Donner, Kubrick, Spielberg, Carpenter, Wes Craven, czy Tim Burton, bowiem większość wyprodukowanych na przestrzeni lat horrorów to kiepsko zrealizowane filmy z debilnymi scenariuszami i mierną obsadą aktorską.
Czym powinien się charakteryzować film tego gatunku, aby otrzymać godną pozycję w historii kinematografii? W moim przekonaniu, najlepsze scenariusze filmów grozy powstawały wówczas, gdy pisarz i reżyser potrafili podejść do tematu z ironicznym dystansem i przymrużeniem oka, włączając w fabułę elementy groteski, tak jak mamy tego przykład w „Mechanicznej pomarańczy” Kubricka, (co prawda niebędącego ściśle horrorem, ale rasowo przerażającego), w „Jeźdźcu bez głowy” Tima Burtona, czy właśnie w „Lśnieniu”.
W samej filmowej akcji „Lśnienia” praktycznie nie ma prawie wcale elementów budzących grozę. Rzecz dzieje się w górskim hotelu, odciętym od świata na czas zimowego sezonu, zbudowanym na dawnym cmentarzysku indiańskim – co początkowo wydaje się nie mieć żadnego wpływu na rzeczywistość żywych, pomijając może incydent sprzed lat, gdy posezonowy dozorca obiektu zamordował swoje córki i żonę. Tym razem to Jack Torrance (Jack Nicolson), z zawodu pisarz, podejmuje pracę stróża na okres zimy w tym odosobnionym miejscu, przybywając tam wraz z żoną Wendy (Shelley Duvall) i synkiem Danny’m (Danny Lloyd), w nadziei na to, iż w tych niezwykłych warunkach, w ciszy i skupieniu uda mu się odzyskać wenę twórczą i ukończyć projekt nad którym pracował dotąd bez powodzenia. Jego synek, Danny posiada niespotykany dar, który umożliwia mu wgląd w przyszłe zdarzenia. Przewiduje tragedię i jest bardzo niechętny przeprowadzce do hotelu. Na miejscu spotyka czarnoskórego kucharza Dicka (Scatman Crothers), obdarzonego identyczną zdolnością, nazywaną przez niego „lśnieniem”. Przeczuwając kłopoty, Dick przestrzega chłopca, nakazując mu trzymać się z dala od niebezpiecznych hotelowych zakamarków. Wkrótce rodzina Torrance’ów zostaje sama i niemal natychmiast pojawiają się w formie zjawisk nadprzyrodzonych zwiastuny nadchodzącej tragedii. Niespodziewanie dla pozostałych członków rodziny zachowanie Jacka tracącego stopniowo kontakt z rzeczywistością jest coraz bardziej irracjonalne, a w końcu staje się zagrożeniem dla nich, doprowadzając do finalnego dramatu.
Tym razem filmowa akcja jest pozbawiona tych elementów, których zwyczajowo oczekujemy od horroru. Nie znajdziemy tu krwawych jatek, trupów, czy stworów nie z tej ziemi, a jednak obraz wywołuje w odbiorcy dreszcz grozy. Z „Lśnieniem” bowiem jest delikatna sprawa, gdyż ciężar filmu wcale nie opiera się na scenariuszu, scenografii, czy efektach specjalnych. Został subtelnie przerzucony na postaci głównych bohaterów, nota bene zagranych przez aktorów utalentowanych, o wybitnie charakterystycznych fizjonomiach. Nicolson jest tym bardziej przejmujący w swojej roli, im bardziej groteskowa jest jego gra, im bardziej ekspresyjna jest mimika jego twarzy. Miał niezwykle trudne zadanie do wykonania, bo tego typu maniera mogłaby łatwo dać efekt odwrotny do zamierzonego i skojarzyć się widzowi raczej z komicznymi grymasami cyrkowego klowna, względnie niebezpiecznego dla otoczenia szaleńca, niż stać się elementem charakterystyki tajemniczej, przerażającej postaci, której pochodzenia i natury do końca nie jesteśmy w stanie odkryć.
Film uderza prostotą zastosowanych środków wyrazu, nie sprawiając przy tym wrażenia niskobudżetowej biedoty. Nie epatuje ani rozbuchanymi zdjęciami, z raptownymi najazdami kamer, ani wymyślnym montażem. Podobnie oszczędna jest ścieżka dźwiękowa. Tutaj każdy element jest przemyślany, wraz z rewelacyjną grą aktorską składając się na genialny końcowy efekt. Ten, kto nie potrafi docenić talentu dramatycznego Nicolsona i kunsztu reżyserskiego Kubricka, nie jest godzien, aby mu polecić „Lśnienie”. Niech raczej poprzestanie na następnych wersjach „Resident Evil” lub kolejnych powrotach „Żywych trupów”. Aż do otępienia.