Marion Cotillard jest zjawiskowa. Ale czy jej kreacja wystarczy, aby film nazwać wybitnym? Kilka niespodziewanie zamkniętych opowieści, miłość w wielu chaotycznych odsłonach nie pozostawia w widzu poczucia, że losy bohaterów go dotykają. „Niebo nad Saharą” to obraz ciekawy wizualnie, ale do majstersztyku „Angielskiego pacjenta” sporo mu brakuje.
Jest rok 1933, czas konfliktów między Francją a Tuaregami o kawałek Sahary francuskiej. Do obozu wojskowego niespodziewanie przybywa pilotka Marie (Marion Cotillard), znana w kręgach militarnych córka francuskiego dowódcy wojsk. Postanawia zwrócić się do małego oddziału o pomoc w poszukiwaniach ukochanego. Wie, że jego samolot rozbił się w okolicach Tenere, które są pod kontrolą coraz mniej pokojowo nastawionych Tuaregów. Jej upór robi wrażenie na jednym z żołnierzy (Guillaume Canet). Postanawia pomóc jej odnaleźć ukochanego, przy okazji uciekając na pustynię w obliczu klęski swojego oddziału.
Ciekawym posunięciem narracyjnym jest niema obecność Lancastera – angielskiego pilota, któremu pilotka oddała serce. Rzeczywiście przez większość czasu obserwujemy poszukiwania wraku jego samolotu. Im jednak dłużej trwają zmagania dwójki straceńców, tym mocniej utwierdzamy się w przekonaniu, że ta podróż jest bez sensu. Poszukiwanie człowieka tkwiącego od kilku dni w piasku bez wody i prowiantu w 40' C tylko dlatego, że mu się przyrzekło, że nie ustanie się w poszukiwaniach, trąca romansem w stylu Harlequina. A romans, który nawiązuje się między parą obojga poszukiwaczy świadczy o tym, że w zasadzie szukało się człowieka dla samej adrenaliny poszukiwania i instynktu przygody. Słusznie zauważa Antoine, że podniebny partner pilotki kocha tylko siebie, a ona... kocha w tym związku dreszcz emocji.
Niepotrzebne w filmie Karima Driri wątki miłosne stanowią o akcji filmu. Tych miłości jest kilka, począwszy od wspomnianej miłości niewidzialnej pilotów, relacji uciekinierów, po miłość oddanej kobiety z plemienia Tuaregów i zaloty komendanta oddziału francuskiego do Marie. Każdy chce poczuć uczucie mimo niesprzyjających warunków, ale żadna z tych relacji nie jest pełna, skończona. Przerywa je śmierć, pochodzenie etniczne, temperament. I choć na koniec dowiadujemy się, że Lancaster kochał Marie, poświęcając jej wpisy w pamiętniku, nie zmienia to faktu, że czujemy się zdezorientowani relacjami, jakie widać. Powstaje bowiem konstelacja: film o Lancasterze, którego kochała Marie, której pożądał komendant obozu, którą czcił służący Tuareg, którą kochał Antoine, który sypiał z siostrą przywódcy Tuaregów. W zasadzie nie wiemy, która miłość decyduje o losach bohaterów. Każda z nich blaknie, aby mogła pojawić się następna. I ta też jest mało wyrazista (tu za przykład może służyć pustynne uczucie Marie do Antoine'a). Najbardziej doskonała jest tylko miłość wielbłąda do życia – instynkt ratuje dwójkę niefortunnych poszukiwaczy.
Gdybym więc miała polecić „Niebo nad Saharą” komuś, kto decyduje, na co wybrać się do kina, powiem: ładna opowieść o miłościach na leniwe, deszczowe popołudnie.