Łamanie praw robotyki przez maszyny to w kinie temat już dobrze znany. Nie trzeba długo szukać, by przypomnieć sobie Willa Smitha, który w „Ja, Robot” Proyasa ganiał za myślącymi blaszakami. „Autómata” Gabriela Ibaneza to produkcja bardziej kameralna, budowana na wnioskach z obserwacji ludzkiej natury, które podbijane są wszechobecną, depresyjną atmosferą. Główny Bohater – Jacq Vulcan (Antonio Banderas) jest pracownikiem wielkiej korporacji zajmującej się serwisowaniem robotów. Jego praca obarczona jest dużą odpowiedzialnością oraz dużą codzienną rutyną. Gdy połączymy to z koniecznością życia na zniszczonej globalnym kataklizmem, wyludnionej ziemi; nic dziwnego, że nastrój się gwałtownie obniża. U Jacqa, konsekwencją takiej egzystencji jest rosnące wypalenie zawodowe, które bohater sygnalizuje swojemu przełożonemu. Szef obiecuje przeniesienie do innego działu firmy, w zamian za rozwiązanie problemu dotyczącego samonaprawiania się robotów.
I tu zaczyna się zadanie, którego zakończenie sięgać będzie napisów końcowych filmu. Reżyser tworzy swoją wariację i to do takiego stopnia, że chwilami mamy do czynienia bardziej z dramatem fantastycznym, niż kinem stricte rozrywkowym. W filmie Ibaneza nie opłakuję się jedynie ludzi, lecz również maszyny. Z kolei Jacq Vulcan, to ten, którego światopogląd na sprawy robotów kształtuje się w wyniku następujących po sobie, dosadnych fabularnych przełomów. Wiele z nich bazuje na, momentami, przesadnej podniosłości: robot próbujący dokonać samozapłonu niezręcznie przewracając puszkę z benzyną, czy jego inni koledzy, którzy później śmiało przyjmują kulkę w głowę, po to, by chronić przywódcę nowo powstałego powstania. Dla głównego bohatera to argumenty wystarczające natomiast dla odbiorcy, sceny te może i miałyby większe wzięcie, jednak ich obiór jest psuty przez wygląd samych maszyn. Te, przypominają bardziej przestarzałe konstrukcje z radzieckich filmów sci-fi, niż elastyczne, dopieszczone do granic możliwości designerskie prototypy. Kwadratowy korpus oraz głowa o podobnej bryle z dwiema diodami pełniącymi funkcję oczu, mogą nie wystarczać, by przelać emocje, które mają poruszyć widza.
Gdy przebrnie się przez ten delikatny wizualny dyskomfort, docenić należy surową scenografię, uwzględniającą industrialną, pełną technologicznych urozmaiceń przestrzeń, która później zmienia się już jedynie w bezkresną pustynię. A na tych przestrzeniach już sami aktorzy. Antonio Banderas, po komicznym występie w „Niezniszczalnych III”, u Ibaneza tworzy kreację bardzo złożoną. Wypalony, naciskany przez żonę, przyszły ojciec, dodatkowo, robiący „drugi etat” na rzecz uciskanych robotów. Dużo na głowie. Jednak jakikolwiek z wymienionych wcześniej elementów, aktorskiej kreacji Banderasa nie jest przez niego marginalizowany. Dzięki temu uzyskujemy postać kompletną, przypominającą delikatnie anemicznego Ricka Deckarda z „Blade Runnera”, krążącego po ulicach wielkiego, nowoczesnego miasta. Następnie Dylan McDermott umiejscowiony bardziej z tyłu, na drugim planie. Ciekawie wykreowany antagonista: zepsuty glina — wg niego prawo nie jest stanowione przez kodeksy, lecz przez potężnego gnata, który pomaga mu stawiać do pionu zarówno maszyny, jak i ludzi. Warto wspomnieć, że aktor ten zmagał się już kiedyś z robotami. Był to film „Hardware" z 1990 roku w reżyserii Richarda Stanleya.
Jeśli wszystkie elementy (fabułę, aktorów, scenografię) połączymy w całość, dodamy przyjemne kompozycje muzyczne Zacariasa M. de la Rivy, to otrzymujemy chłodny wizualnie, artystyczny film, w którym kadry są pełne szarości. Fabuła natomiast — pełna refleksji... nad ludzkim losem (w wyimaginowanej, smutnej przyszłości).
Z kolei płyta DVD, poza samym filmem, pełna jest jedynie dużej ilości zapowiedzi. Ciekawych dodatków, niestety brak.
Recenzja powstała dzięki Monolith Video – dystrybutorem filmu na DVD.