„500 dni miłości”, jak na samym początku informuje nas narrator: „To zwykła historia o chłopaku i dziewczynie. Nie jest to jednak historia miłosna”. Chłopak to Tom Hansen (ujmujący Joseph Gordon-Levitt), niedoszły architekt, który zarabia na życie pisząc życzenia, które umieszcza się na kartach okazjonalnych. Dziewczyna to Summer (znakomita i hipnotyczna Zooey Deschanel), która zaczyna pracę w charakterze asystentki w firmie, w której pracuje także Tom. Główny bohater, niepoprawny romantyk, od pierwszego wejrzenia wierzy, że Summer to kobieta jego życia. Problem w tym, iż dziewczyna nie wierzy w miłość jako taką i nie ma w planach wiązać się z nikim na stałe.
Tak w skrócie zarysowuje się fabuła w debiucie reżyserskim Marca Webba. Po premierze filmu krytycy nazwali „500 dni miłości” nowym typem komedii romantycznej dla bardziej wymagającego widza. Nie nazwałabym obrazu Webba komedią romantyczną, jest to po prostu film o życiu. Znajdziemy w nim jednocześnie trochę dramatu, komizmu, radości i nostalgii, ot tak jak w zwyczajnym życiu każdego z nas. Punktem wyjścia do opowiedzianej historii są wspomnienia Toma. To przez ich pryzmat widzimy (nie)związek chłopaka i Summer. Dlatego też są to wspomnienia bardzo subiektywne, wyidealizowane, przerysowane i chaotyczne. Niechronologiczna narracja połączona z ciekawym montażem Alana Edwarda Bella, perfekcyjnie została dopasowana do tego natłoku obrazów, które wydobywają się z pamięci głównego bohatera.
Film Webba podszyty jest teoriami postmodernistycznymi. Jean-François Lyotard głosił zmierzch wielkich narracji w ponowoczesnym świecie, twierdząc, że każda epoka opiera się na ideach, które zostały uwarunkowane kulturowo. Tak też jest w „500 dniach miłości”. To nie jest film o miłości. To film o Tomie Hansenie i o tym, jak jego życie, jego myśli i uczucia zostały ukształtowane przez współczesny świat, a dokładniej przez popkulturę. Życie Toma oparte jest na kliszach. Składa się ze scen kultowego „Absolwenta”, historii miłości i śmierci Sida Viciousa i Nancy Spungen, muzyki The Smiths, mebli IKEI, haseł, które on sam wymyśla na kartki rocznicowe i wielu innych elementów kultury masowej. Nawet Summer jest tylko wytworem wyobraźni. Modelem idealnej dziewczyny, która jest wyzwolona, ale nadal pozostaje tylko obiektem pożądania mężczyzny. Dlatego też Webb żongluje gatunkami w swoim filmie. Korzysta z gotowych i dobrze znanych wzorów. Łączy elementy komedii, romansu, musicalu, animacji czy też nowofalowych filmów lat 60. i 70., z twórczością Ingmara Bergmana włącznie, aby potwierdzić to, że żyjemy obrazami, które już wcześniej widzieliśmy. Również sami bohaterowie nakreśleni są według powszechnie znanych sztanc. Tom to współczesny Werter, a może Don Kichot, a może jeden i drugi równocześnie, a Summer to jego heroina.
Po raz trzeci powtórzę, że „500 dni miłości” to nie film o miłości (kolejny raz nieudane przetłumaczenie tytułu przez dystrybutora), to rys współczesnych młodych ludzi, zagubionych w dżungli popkulturowego świata. Żyjących i marzących kliszami, stereotypami i wyobrażeniami, także tymi o miłości. U Webba miłość trwa tylko (aż?) 500 dni, a gdy już się kończy, zastępuje ją nowa. Podobnie jak w kinie, gdy kończy się jeden seans, za chwilę zaczyna się następny. Zwyczajne życie jest tylko odpryskiem magicznego, wykreowanego świata popkultury, wyzutego z rzeczywistych uczuć i przeżyć.
Debiut Webba to dobrze przemyślany, zrealizowany i zagrany film. Mniej słodki, bardziej gorzki. Ze znakomitą ścieżką dźwiękową, na czele z jednym z moich ulubionych utworów, czyli „Please, Please, Please Let Me Get What I Want”. „500 dni miłości” jest przyjemny w odbiorze, skonstruowany w taki sposób, że powinien zadowolić jednocześnie tych mniej wymagających widzów oraz tych, którzy w kinie nie szukają tylko ładnych historii o miłości.