Po „Matrixie” i „V jak Vendetta” przyszedł czas na coś zupełnie innego. Bracia Wachowscy postanowili przenieść na duży ekran japoński serial anime. Stworzyli coś, co nie daj Boże, może być przyszłością kina. To chyba nie są ludzie z naszej epoki.
Fabuła jak w bajce – niezbyt skomplikowana i lekko naiwna. Młody i niezwykle uzdolniony pasjonat wyścigów woli trzymać się z rodziną niż dołączać do zespołów, dla których liczą się tylko pieniądze. Przez to niestety pojawiają się same problemy. Jednak wspomagany przez rodzinę, dziewczynę Trixie (Christina Ricci) i tajemniczego Racera X (Matthew Fox), Speed Racer ma szanse w walce z niesprawiedliwym przeciwnikiem.
Już w czasie czołówki, gdy na ekranie ukazywane są wytwórnie, widać, że film jest kolorowy, a nawet przekolorowany. Wrażliwszego widza mogą rozboleć oczy, przez mieszające się kolorowe spirale. Wachowscy idą na całość, wchodzą całkowicie w kicz, malując cały helikopter na różowo. Momentami wydawało mi się, że nagle znalazłem się w środku szalejącej parady równości.
Aktorzy wypadli zadowalająco. Choć wszystkie postaci w tym filmie, były tak przerysowane, że role raczej nie były wymagające. Emile Hirsch, grający Speeda, wypadł nieco drewnianie, a jego filmowy ojciec – John Goodman, przypominał tatusiów ze starych i słabych filmów fabularnych. Podobnie Roger Allam to typowy czarny charakter z tychże filmów: chciwy, zły, mściwy i… gruby. Ciekawą rolę zagrał Matthew Fox, a w roli Trixie świetnie czuła się Christina Ricci.
Trudno stwierdzić dla kogo jest ten film. Pewnie spodoba się chłopcom zafascynowanym wyścigami samochodowymi, ich tatusiowie wyjdą jednak albo z bólem głowy, albo z niewyraźnym uśmiechem. I choć mamy tu kilka scen, które rozbawią każdego (np. prezentacja Łowców Głów lub nawiązania do anime), to generalnie wszyscy poza chłopcami, dla których auta to pasja, wyjdą mocno zawiedzeni.
Kto wie, może to jest przyszłość kina. W filmie było zastosowanych wiele różnych niekonwencjonalnych ujęć (twarzy przesuwające się na tle obrazów, o których właśnie opowiadają). Znajdowaliśmy się wciąż w ruchu, cały czas coś się działo, cały czas coś się kręciło, skakało, przejeżdżało, dudniło. Czy filmy sentymentalne, wzruszające i spokojne mają zniknąć? Na szczęście do tego droga jeszcze daleka. Co potwierdza fakt, że film słabo przyjął się w najbardziej chyba (może poza Japonią) nowoczesnej Ameryce.
Wachowscy w swoim żywiole. Tym filmem szokują, zaskakują i po części bawią, tworząc coś zupełnie nowego i to trzeba im przyznać. Sami jednak prawdopodobnie spodziewali się klęski, gdyż niedługo przed premierą, jeden z nich, a konkretnie Larry, rozpuścił plotki o tym, że zmienił płeć, starając się zapewne w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.
Wyścigi przedstawione są fascynująco. Oczywiście cały czas we wspomnianej, zabójczo kolorowej, konwencji. Oprócz szaleńczej prędkości, smug świateł, kolorowych wybuchów i pętli, emocje podsyca muzyka, komentatorzy, mówiący różnymi językami świata i rozentuzjazmowana publika. Głównie ze względu na wyścigi osobom z chorobą lokomocyjną film z całą stanowczością odradzam.
Podsumowując: wielki plus za odwagę i naprawdę ciekawy styl, który może być także minusem tego filmu. Szkoda, że fabuła dość jednak ograniczona.
Już trailer strasznie zniechęcił mnie do tego filmu, jednak po obejrzeniu całości mam mieszane uczucia (nie uważam tego czasu za stracony, szczególnie, że przed projekcją filmu, mogłem wreszcie zobaczyć zwiastun "Mrocznego Rycerza" na dużym ekranie).
Młodzi pasjonaci wyścigów, którzy chcą być jak Robert Kubica, muszą ten film zobaczyć. Problemem jednak będzie to, kto z nimi na ten film pójdzie.