Znany reżyser John Woo po kilkuletniej przerwie, kiedy pracował w Hollywood, postanowił ponownie powrócić do Azji. Wielu jego fanów czekało właśnie na ten dzień, gdyż produkcje, które w amerykańskich studiach wyszły spod jego ręki były najzwyczajniej w świecie bardzo słabe. Dlatego też nie dziwi, że postanowił powrócić do korzeni.
„Trzy królestwa” to film oparty na napisanej w XIV wieku przez Luo Guanzhonga powieści „Romance of Three Kingdoms”. Opowiada epicką historię konfliktu pomiędzy tytułowymi królestwami i jednej z najważniejszych bitew tej wojny – bitwy o Czerwony Klif. W chińskim folklorze historia ta zajmuje podobne miejsce jak w Europie legendy arturiańskie. A ile jest w niej prawdy? Teoretycznie jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, ale opowiadana przez wieki nabrała prawdopodobnie zupełnie nowych kształtów i zatraciła jakiekolwiek połączenie z rzeczywistymi wydarzeniami.
Akcja filmu rozgrywa się więc w Państwie Środka w okresie pomiędzy 220 i 265 r.n.e. Wtedy to podbudowany licznymi, zwycięskimi walkami minister Cao Cao wyciąga swe coraz bardziej chciwe władzy ręce w stronę małego królestwa Wu. Pewny kolejnej łatwej wygranej, nie spodziewa się zaciekłego oporu ze strony niezbyt licznych sił przeciwnika. Jednak błyskotliwość Zhou Yu i Zhuge Liang – dwójki strategów armii Wu – w pewnej mierze zdaje się wyrównywać szanse.
Monumentalne sceny batalistyczne, niesamowita scenografia i rewelacyjne efekty specjalne zdecydowanie przyciągają oko i niełatwo jest je od tego obrazu oderwać. Widać, że 80 milionów dolarów, które wpompowano w ten film nie poszło na marne, w czym utwierdza nas każde jedno ujęcie. John Woo wyjątkowo dobrze radzi sobie z aranżacją scen batalistycznych. Nie skupia się tylko i wyłącznie na głównych bohaterach, a obejmuje wzrokiem całość, przez co bitwy wyglądają niezwykle realistycznie. Niestety zawsze znajdzie się jakieś „ale”. A w tym przypadku chodzi mi o wszystkie pozostałe sceny, w których jest zbyt wiele ujęć falujących szat i wygłaszanych przez czarno-białych bohaterów oczywistych przesłań. Czasem ma się również wrażenie, że dobór miejsc, w jakich reżyser zmienia ujęcia jest czysto losowy, a nieraz także zbyt częsty. Mimo wszystko uważam, że mając tak trudne zadanie i oscylując pomiędzy różnymi gatunkami (takimi jak baśń, romans, dramat), poradził sobie zadowalająco.
Najgorsze jest jednak to, że w naszych kinach pojawia się skrócona do 150 minut wersja tego filmu, co jak sądzę nie najlepiej odbija się na fabule. Nawet w orginalnej wersji, która jest dylogią i trwa prawie 4,5 godziny, trudno było pomieścić to, co zawarto w 120 rozdziałach utworu literackiego. I jako że sam widziałem film w wersji nieokrojonej, nie podejmę się oceny tego, co można zobaczyć w polskich kinach. Ale jeśli po całym tym cięciu film nie stracił swojej magii, to myślę, że warto się na niego wybrać, bo to, co dane było mi zobaczyć robi spore wrażenie.