Nie są mi znane inspiracje twórcy tego filmu (nb. lewicowego aktywisty), nie umiem się wypowiedzieć na temat prawdopodobieństwa przedstawionej w nim absurdalnej opowieści, mogę natomiast z całą pewnością powiedzieć jedno: jeśli w ciągu dwóch tysięcy lat historii chrześcijaństwa nie miała miejsca podobna historia, zaiste jest to cud.
Zaczyna się sentymentalnie, niczym kolejna łzawa i podniosła hagiografia, jakich przez ostatnie kilka lat zbyt wiele w polskiej koprodukcji powstało: od pogrzebu. Nie wymienia się z nazwiska zmarłego, ale słowa „wielki poprzednik” padają w scenariuszu wystarczająco często. Szczęśliwie bardzo szybko reżyser przechodzi do rzeczy, czyli do konklawe. W zupełnie niepodniosłej atmosferze kardynałowie wybierają nowego następcę Świętego Piotra, który wybór akceptuje, po czym w kluczowym momencie rytuału – ucieka z krzykiem. Na oczach milionów wiernych Watykan pogrąża się w kryzysie.
Spieszę wyjaśnić jedno ogromne nieporozumienie: Jerzy Stuhr nie jest główną atrakcją tego filmu. Nawet nazywanie go gwiazdą wieczoru wydaje się na wyrost, bo chociaż w napisach końcowych wymieniony jest jako drugi, to bez trudu daje się wyłuskać momenty, w których film przez kilkanaście i więcej minut radzi sobie bez jego obecności. Szkoda, bo w swojej roli jest bardzo profesjonalny, choć nie zaskakuje. Ot, Stuhr na swoim zwykłym, doskonałym poziomie. Za to nader często gości na ekranie psychoanalityk wezwany na pomoc przez rzecznika prasowego Stolicy – w tej roli reżyser i scenarzysta produkcji, Nanni Moretti. Nie jest to bynajmniej pierwszy jego występ ani we własnym filmie, ani w roli psychoanalityka, więc sprawdza się równie doskonale jak Stuhr. A i tak najlepiej na ekranie wypada zasłużony, acz niezbyt ostatnio popularny Michel Piccoli w roli przerażonego swoją rolą papieża. Doskonale odtwarza złożoną emocjonalnie sytuację, w jakiej znalazła się jego postać, i od początku budzi ogromną sympatię swoim zagubieniem. Aktorstwo zatem, jak już ustaliliśmy, stoi na wysokim poziomie.
Podobnie jak scenariusz. Miło jest naocznie się przekonać, że możliwe jest nakręcenie filmu o papieżu, który z jednej strony nie odstrasza połowy widzów patosem, zadęciem i polityczną poprawnością, a z drugiej nie jest nastawiony na antyklerykalne obrazoburstwo i widać w nim starania, by niczyich uczuć religijnych nie obrazić. Uwięzieni w Watykanie kardynałowie nie oddają się wyłącznie lekturze Pisma i modlitwie, jak wielu filmowych księży zwykło czynić, ale dają się przyłapać na stawianiu pasjansów, wspólnym śpiewie czy grze w siatkówkę. Choć oczywiście, kiedy obowiązek wzywa, spieszą mu podołać. Tym natomiast, co reżyser wyśmiewa otwarcie, są złożone, uświęcone tradycją procedury, których czynniki oficjalne strzegą z niezmąconą powagą i poświęceniem, a których głównym, jeśli nie jedynym, celem jest zablokowanie osobom postronnym dostępu do informacji o prawdziwej sytuacji za murami Watykanu. Wszystko musi być do bólu oficjalne. Rzecznik prasowy dwoi się i troi, by nikt niepowołany nie zdołał się dowiedzieć o skali skandalu – od pewnego momentu okłamuje nawet kardynałów. Papieżowi nie wolno szczerze rozmawiać z terapeutą, terapeuta nie może wyjść na miasto przed końcem terapii itd., itp. Koszmar. I dodatkowe źródło presji, której tytułowy bohater najwyraźniej nie potrafi podołać. I dodatkowa przeszkoda na drodze do rozwiązania jego problemu.
Z kolei to, co może w filmie przeszkadzać, to typowe dla Morettiego (czy nawet włoskiego kina w ogóle) fabularne bałaganiarstwo i momentami brak logiki przedstawianych zdarzeń. Miewałem podczas projekcji wrażenie, że pewne sceny znalazły się w filmie tylko dlatego, że reżyser akurat miał ochotę je nakręcić, a pewne kwestie (zwłaszcza wypowiadane przez psychoanalityka) biorą się dosłownie znikąd i donikąd zmierzają. Daje się to doskonale wyjaśnić stylem reżysera, może jednak przeszkadzać i mi przeszkadzało. Ale nie na tyle, by zepsuć przyjemność z oglądania.
Zdecydowanie więc warto wybrać się na „Habemus Papam”, bo film to ciekawy, dobrze zrobiony, wciągający i niebanalny. Ja po obejrzeniu go na pewno zupełnie inaczej będę odbierał publiczne wpadki papy Ratzingera. A to, co Moretti ma do powiedzenia o wadach samego Kościoła… Cóż, nie pierwszy to i pewnie nie ostatni taki głos. Może jeśli zbierze się ich więcej, odniosą w końcu jakiś skutek.