Przedstawienie typowej rodziny nie jest, wbrew pozorom, wcale takie proste. Można się oprzeć na ogólnikach takich jak: mąż zarabia, żona administruje pieniędzmi. Brat z siostrą nie cierpią się, kiedy są dziećmi. Kłótnie rodziców są obecne, ale nie tłumaczone dzieciom. Twórcy „Boyhood” postanowili skupić się na tym, jak codzienne życie przeciętnej rodziny wywiera wpływ na każdego członka tej podstawowej komórki społecznej. Nie miałoby to żadnego znaczącego wpływu na kino, jeśli nie zostałoby zrealizowane w wyjątkowo nowatorki sposób. Historia rodziny przedstawiona w „Boyhood” została nakręcona na przestrzeni kilkunastu lat, z użyciem tych samych aktorów. Efektem tego zabiegu jest wyjątkowo skomplikowana łamigłówka psychologiczna.
Trudno napisać coś o fabule, która zdaje się być oparta na codziennym życiu każdego dorosłego człowieka. Życie przynosi im smutki i radości, sukcesy i porażki, nadzieje i surową rzeczywistość. Każdy z osobna stara się to wszystko objąć własnym umysłem, mając nadzieję, że wszystko się ułoży, chociaż nie zawsze tak jest. Bardzo często muszą stanąć do konfrontacji z rzeczywistością i twardymi realiami, które nie mają zamiaru w żaden sposób oszczędzać ich ani trochę. Małżeńskie kłótnie nie są dziwne, pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że zdrowe. Zasłyszałem kiedyś opinię, że małżeństwa, które są zupełnie zgodne, nie kłócą się, trwają krótko. Nie ma chyba bardziej naiwnego stwierdzenia, że dwoje ludzi może żyć w zupełnej harmonii. Problemy małżeńskie stają się w pierwszej części filmu wykładnią. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy trafiamy do czasów, kiedy dzieci osiągnęły wiek nastoletni i już nie chcą cicho siedzieć w pokojach. Problemy sprzed lat i te aktualne zaczynają wywierać wpływ na ich postrzeganie. „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym trąci na starość”.
„Boyhood” postanowił skupić się na największych i odwiecznych zarazem problemach rodziny: trudności w życiu małżeńskim oraz różnica pokoleń. Wbrew pozorom mają one ze sobą bardzo wiele wspólnego. Psychologia postaci występujących w filmie ukazuje to w sposób nieokraszony ckliwymi momentami przeprosin i pojednań, ale sucho i prawdziwie. Kiedy oglądałem „Boyhood” osiągnąłem dwa etapy emocjonalnego zaangażowania w fabułę. Pierwszy pojawił się wraz z momentem, kiedy na ekranie pojawił się wyidealizowany obraz rodziny, która jest jeszcze „świeża” i nie doświadczyła realiów świata. Wszystko jest pięknie, istna sielanka. Nagle pojawiają się problemy. Nigdy nie uwierzę w słowa ludzi, którzy twierdzą, że życiowe niepowodzenia nie są ich winą, przynajmniej w kwestii pracy i rodziny. Takie problemy jednak się pojawią, bo nie jesteśmy wszechwiedzącym jasnowidzem. Życie polega na nauce. Na ekranie widziałem obraz, w umyśle analizowałem własnych rodziców. Drugi etap to nastoletnie dzieci. Powinno się wynagrodzić złotem we własnej wadze człowieka, który potrafi ogarnąć własne pociechy w wieku dorastania. Tutaj pojawiło się u mnie straszne zaniepokojenie, jako w miarę młody rodzic mam jeszcze parę lat spokoju. Jednak ponownie pojawiły się u mnie wspomnienia. Patrząc na dzisiejszych nastolatków, widzę w nich własne błędy, naiwność, i zastanawiam się wtedy, jak mogłem być kiedyś taki jak oni. Cóż, lata i zdobyte doświadczenie robią swoje. Nie można wymagać od kogoś, że zrozumie wszystko od razu, na tym nie polega dojrzewanie.
„Boyhood” ujął mnie za serce tym, jak bliski jest, spośród innych filmów, prawdzie o tym, jak wygląda życie zwykłej rodziny. Nie odkryłem niczego nowego, ale odkryłem, że można to ubrać w jako takie pojęcie tego, co czeka osobę decydującą się na założenie rodziny, w sposób w miarę prosty i zrozumiały. Być może mam zamazany obraz, jako mąż i ojciec, jednak uważam, że naprawdę warto zapoznać się z tą produkcją, bo jest bliżej prawdy niż wszystko, co do tej pory widziałem.