Sofia Coppola nie lubi Hollywood. Jest zakochana w Europie, Paryżu i francuskim kinie. I to widać w jej wszystkich produkcjach. W „Między słowami” towarzyszyliśmy aktorowi wzgardzonemu przez Fabrykę Snów. Po latach spędzonych przed kamerą gwiazda dogorywała zawodowo w taniej reklamówce. W „Między miejscami” obserwujemy podobną drogę donikąd, prowadzoną w podobny sposób, acz z większą dawką humoru.
Gwiazdor w pełni „chwały”, Johnny Marco (całkiem autentyczny Stephen Dorff) nudzi się w pokoju hotelowym. Czas przelewa mu się między palcami, wydarzeniem jest balanga albo seks z fanką, aktorkami z planu,czy króliczkami Playboya. Podobnie jak Bob Harris, cierpliwie znosi zajęcia w stylu pozowania do zdjęć, trwania w gipsowej masce, ataki fanów i poranne telefony agentki. A jednak im wyżej wzlatuje w rankingach popularności, tym bardziej dostrzega pustkę i próżność swojego życia. W zasadzie trwa w psychicznym odrętwieniu, dopóki w jego życiu nie pojawia się córka. Cleo (Elle Fanning) całkiem odmienia jego życie. Nareszcie samolubnemu i zamroczonemu sławą celebrycie na kimś zaczyna naprawdę zależeć. Jak za dotknięciem magicznej różdżki Marco dojrzewa.
Sofia Coppola jest w „Między miejscami” tyleż bezlitosna dla tandety przemysłu rozrywkowego, serwując obrazki typu: gala rozdania nagród telewizyjnych w stylu italo disco czy zabiegi „utrwalania popularności”, co wyczulona na psychologiczne aspekty kariery w branży filmowej. Po „Między słowami” i przewrotnej „Marii Antoninie”, „Między miejscami” to jakby kolejna część trylogii o samotności, wyobcowaniu, ucieczce od siebie i problemach z tożsamością. Tu jednak reżyserka nie dopracowała rysunku postaci, zostawiła ją płytką i mało wyrazistą. Główny bohater zanika wśród błyszczącego życia a konflikt, jaki przeżywa, przez cały czas dryfuje na granicy banału. Dostajemy obraz z pięknymi ujęciami opowiadający lekką historyjkę lub, jak kto woli, bajkę ze szczęśliwym zakończeniem. Po obejrzeniu filmu Coppoli można powiedzieć: jaki świat, taki bohater. Między pustką, a spełnieniem.