Kiedy w 2011 roku Steven Soderbergh, twórca tak uznanych przez krytykę filmów, jak „Traffic”, „Seks, kłamstwa i kasety wideo” czy „Erin Brockovich” oraz popularnej trylogii „Ocean's Eleven/Twelve/Thirteen”, zdecydował się zrealizować film o młodym mężczyźnie próbującym swoich sił w świecie striptizu, wielu znacząco podniosło brwi. Inni upatrywali w Soderberghu idealnego koordynatora takiej produkcji: wszak nieraz udowodnił, że potrafi nakręcić inteligentne kino rozrywkowe. Rok później na ekrany trafił „Magic Mike”, którego obsada była głównie zestawem najpopularniejszych na tamten moment aktorów serialowych, trafiło się jednak i parę gwiazd większego kalibru – w postać kierującego ekipą striptizerów Dallasa wcielił się przyszły laureat Oscara, Matthew McConaughey, a główne role przypadły Channingowi Tatumowi i Alexowi Pettyferowi. Co było siłą „Magic Mike'a”? W moim odczuciu to przede wszystkim fabularna prostota, dobre aktorstwo, sympatyczni bohaterowie, których chcąc nie chcąc, trzeba było polubić. Lekkość i swada cechowały humor tamtego filmu. Minęły trzy lata i do kin trafia „Magic Mike XXL” – sequel, który na dobrą sprawę z powodzeniem mógłby zostać potraktowany przez widownię jako odrębne dzieło, nie wymaga bowiem znajomości poprzedniej części. Podstawowych wiadomości dostarczą nam z ekranu sami bohaterowie – pod kątem informacyjnym to bez wątpienia plus, gorzej, że kwestie dialogowe wypadają z tego powodu sztucznie.
Skądinąd, dialogi są najsłabszą stroną nowego „... Mike'a”, pomimo braku zmiany scenarzysty. Gregory Jacobs, który tym razem objął stołek reżysera, może być współpracownikiem Soderbergha od lat, ale brakuje mu talentu, by udźwignąć (czy może raczej wznieść) tę produkcję. Wątpliwej jakości kwestiom nie pomagają wygłaszający je aktorzy. Matt Bomer, Joe Manganiello, ani nawet coraz chętniej obsadzany Tatum, to nie czołówka aktorskich talentów Fabryki Snów. Niespodziewanie wygrywa tutaj natomiast żeńska część obsady. Pojawienie się Andie MacDowell i Jady Pinkett Smith stanowi przyjemne zaskoczenie i zapewnia chwilę oddechu od przesiąkniętej testosteronem ekipy. Obie są urocze, dowcipne, a nade wszystko wiarygodne w swoich rolach. Paradoksalnie zatem jednym z atutów „... Mike'a” okazują się... niewiasty. Na dokładkę te występujące na drugim planie.
O ile pierwsza część opowieści nie była szczególnie fabularnie skomplikowana, o tyle drugiej można by już zarzucić prymitywność. Historia ma sztampową, schematyczną konstrukcję: ustabilizowane życie głównego bohatera (Tatum jako Mike), przełom (wiadomość o śmierci Dallasa), postanowienie zmiany, wyruszenie w podróż, która ma okazać się wielką przygodą. Podczas wędrówki oczywiście mnóstwo pomyłek, kłótni, śmiechu, próba nakreślenia metafizycznego „poszukiwania siebie” (które – bądźmy szczerzy – w tego typu filmie nie może wypaść dobrze) i oczekiwanie wielkiego finału, ostatniego aktu. Niestety, skrzyżowanie kina drogi z komedią kumpelską nie gra, w efekcie czego widz oczekuje z niecierpliwością na zamykający całość występ kwintetu tancerzy. Nierównomierne rozlokowanie napięcia jest ogromnym minusem filmu i dla wielu będzie powodem, dla którego „Magic Mike XXL” to strata czasu.
Na szczęście finał jest mocnym punktem programu i zaciera wrażenie wcześniejszych niedostatków. Czego my tu nie mamy! Jest słodko, seksownie, czasem ekscentrycznie, a pod względem choreograficznym zajmująco. Po raz kolejny Tatum ma okazję do zaprezentowania swoich umiejętności tanecznych, które w zasadzie stworzyły jego karierę w show-biznesie. Zabrakło jednak występu grupowego, który był największym atutem techniczno-tanecznej strony poprzedniego odcinka. Cieszy fakt, że instytucja męskiego striptizu została potraktowana z przymrużeniem oka. Brak podejścia na serio jest bez wątpienia konieczny dla funkcjonowania „Magic Mike'a” jako komedii, a nie parodii. Jacobs wykorzystał sprawdzone przez poprzednika środki: słoneczne krajobrazy, modną, klubową muzykę i lubianych aktorów. Choć wydanie „... XXL” nie jest tak smakowite, jak pierwsza część, to wciąż przyzwoite kino rozrywkowe, niewymagające od widza żadnego wysiłku intelektualnego.