“No Time to Die” czy też “Nie czas umierać” to mój zdecydowanie najbardziej wyczekiwany film tego roku. Do Bonda mam ogromny sentyment i recenzję piszę jako osoba, która obejrzała wszystkie filmy o 007, czytała książki Iana Fleminga i nie ma możliwości, że będę obiektywna. Do Craiga początkowo nie byłam przekonana i tak naprawdę potrzebowałam aż pięciu filmów, by ostatecznie polubić go w tej roli.
James Bond jest na emeryturze. Jednak jego wrogowie nie chcą przyjąć tego do świadomości i nadal zabiegają o uwagę bohatera, który najchętniej spędziłby resztę swojego życia w spokoju i ramionach ukochanej. Plany te psuje mu Spectre i ukryta mroczna przeszłość Madeleine. Dramatycznie kończą swoją relację i Bond znowu zostaje sam. Po latach świętuje koniec swojego życia jako szpiega na rajskiej Jamajce. Długo jednak nie cieszy się spokojem. Odwiedza go bowiem Felix Leiter z misją zleconą przez CIA. Świat znowu trzeba ratować. Co nie jest dla nikogo zaskoczeniem, Bond kolejny raz rzuca się w wir walki. Nowa przygoda prowadzi go z powrotem do Londynu i starych znajomych. W bardzo ciekawych okolicznościach powraca Madeline, a akcja zagęszcza się coraz bardziej.
James Bond jest już u kresu swojego życia. Widział już wszystko i przeżył jeszcze więcej. Jego doświadczenie widać na każdym kroku. Sceny walki czy pościgów są wyjątkowo spektakularne, a Craig ma taką niewymuszoną elegancję i skuteczność, że ogląda się go z przyjemnością. Już jest po wszystkim, Bond nie musi tworzyć pozorów. Pozwala sobie na zaskakującą emocjonalność, której raczej nie kojarzymy z twardym agentem. Filmy z Craigiem zresztą od początku eksplorowały psychikę 007. Były bardziej mroczne, zagmatwane i nie do końca oczywiste. Tutaj mamy do czynienia z człowiekiem po przejściach, zakochanym po uszy. Już nie jest najważniejsza trauma, przeszłość. Bond ma je pod kontrolą. Teraz chodzi o rozwój, rozpoczęcie nowego życia i wybaczenie sobie i innym.
Jest to niepodzielne show Daniela Craiga. Niby partnerują mu Léa Seydoux i Rami Malek, ale tak naprawdę mało wnoszą do filmu. Madeleine pojawia się po raz drugi i niestety jest księżycem tam, gdzie Bond jest słońcem. Jedynie odbija światło niezwykle charyzmatycznego agenta. Mają świetne wspólne sceny, ale cały ich ciężar spoczywa na Jamesie. Za to ich relacja wyciągnęła z Bonda pokłady emocji i uczuć, które stają się najważniejszym aspektem NTtD. Pewnie nie wszystkim to podpasuje, fani 007 uwielbiają marudzić. Mi jednak trudno nie docenić rozwoju bohatera. Podoba mi się to nowoczesne podejście, o uczuciach przecież trzeba rozmawiać. Daniel Craig zdołał przyćmić na ekranie wszystkich. Rami Malek mógł stworzyć niezapomnianego złoczyńcę. Miał świetną historię, wiarygodne motywacje, a jego złowieszczy cel jest bardzo aktualny. Wypadł jednak płasko, nieprzekonująco i nie miał szans dorównać poprzednim czarnym charakterom. Zaskakujące, genialne wystąpienie Any de Armas, mimo krótkiego czasu ekranowego, wprowadziło ogrom energii, świeżości i humoru. Tego właśnie brakowało! “No Time to Die” pomimo swojej finalności jest przyjemne i posiada niewymuszoną lekkość. Być może to jest kierunek, w którym powinni podążyć twórcy?
Daniel Craig powraca w roli agenta 007 po raz ostatni. Każdy zdaje sobie z tego sprawę (twórcy, aktorzy i widzowie). Na ekranie rozgrywa się wielki finał. Wszystko, co budowały "Casino Royale", "Quantum of Solace", "Skyfall" i "Spectre" kończy się w "No Time to Die". I jako ostatni rozdział film spisuje się doskonale. Momentami drwi z klasycznego schematu, którym podążały wszystkie klasyki o 007. Ale nadal nim podąża tylko w nowy, świeży sposób. Odpowiada na pytanie, które tak często zadawane było w ostatnim czasie. Pokazuje, w jaki sposób staromodny James Bond może istnieć we współczesnym świecie. Absolutnie uwielbiam odniesienia do starszych produkcji. Logicznie jako kontynuacja i zakończenie serii Craiga pojawiają się elementy i postacie znane z jego filmów. Wprowadzone ze smakiem i wyczuciem. Twórcy i aktor wkładają serce w ten film. Ale pojawia się również odniesienie do “Dr. No” - filmu, który rozpoczął sagę. Również pojawia się utwór Armstronga z jedynego filmu George'a Lazembiego. Ale najbardziej podobało mi się odniesienie do powieści Iana Fleminga z 1964 roku. W “Żyje się tylko dwa razy” pojawia się ten sam cytat Jacka Londona, który M czyta pod koniec filmu.
Szczerze to trochę rozczarowały mnie krajobrazy. Były piękne, zwłaszcza niesamowite były sceny w zamglonym norweskim lesie. Jednak nie znalazłam tam czegoś, co widz zapamięta i będzie wspominać. “Nie czas umierać” jest najbardziej sentymentalnym Bondem, klasycznym, ale jednocześnie świeżym i zaskakującym. Daniel Craig pokazał wszystkim, że nie zapomnimy o jego kreacji brytyjskiego szpiega. Ten etap zakończył się w pięknym stylu i teraz pozostaje nam czekać na to, co będzie dalej. Kto będzie nowym Bondem? Czy dorówna swoim poprzednikom? Co czeka nas w przyszłości? Ja już nie mogę się doczekać odpowiedzi na te pytania.