Na początku lat 90. XX wieku świadomość społeczna dotycząca AIDS była niewielka. Ta śmiertelna choroba, przeważnie utożsamiana wyłącznie z homoseksualistami, budziła powszechny lęk i przerażenie. Ludzi nią dotkniętych wytykano palcami, spychano poza margines, chciano izolować, niejako odzierano z godności. O tym zjawisku opowiada film Jonathana Demme’a. Po jego obejrzeniu widza nachodzi refleksja, czy od 1993 roku (kiedy to nakręcono „Filadelfię”) podejście społeczeństwa do AIDS aby na pewno zmieniło się na lepsze…
Andrew Beckett (Tom Hanks) jest młodym, niezwykle obiecującym prawnikiem, pracującym dla uznanej filadelfijskiej kancelarii. Gdy pewnego dnia otrzymuje od swoich zwierzchników możliwość poprowadzenia bardzo prestiżowej sprawy, wydaje się, że życie nie mogło się potoczyć dla Andrew lepiej. Jednak wkrótce Beckett zostaje zwolniony pod pretekstem zaniedbania obowiązków. Mężczyzna wie, że prawdziwy powód był inny. Że na jaw wyszła jego choroba. Że pracodawca złamał w tym przypadku prawo. Że nie można tego tak zostawić. Że trzeba walczyć o sprawiedliwość i ludzką godność.
Tematyka filmu Demme’a jest bardzo kontrowersyjna. Nawet w obecnych czasach, zwłaszcza w Polsce, nie jest łatwo swobodnie dyskutować o homoseksualizmie, bowiem szybko można zostać sklasyfikowanym jako homofob albo gej/lesbijka. Tak samo jest z AIDS. U zdecydowanej większości osób pierwszym skojarzeniem z tą chorobą jest homoseksualizm, zaś dopiero później narkomania czy przypadkowe zakażenie szpitalną igłą. Nie dziwi zatem, że bohaterem „Filadelfii” jest gej. Andrew Beckett to osoba ciepła, wrażliwa, ale też uparta i konsekwentna. Wie, że może nie dożyć końca procesu, ale niezbyt się tym przejmuje, ponieważ nie walczy o odszkodowanie czy społeczny poklask – chodzi mu tylko i wyłącznie o sprawiedliwość. Przyznać trzeba, że obsadzenie Toma Hanksa w roli Becketta było strzałem w dziesiątkę. Aktor wspiął się na wyżyny swoich umiejętności, ze szczególnym uwzględnieniem gry oczami. W tym aspekcie udało mu się poruszyć z pewnością nie jednego widza (scena po wyjściu z kancelarii Joe Millera lub ujęcia na sali sądowej). Oscar? Złoty Glob? Srebrny Niedźwiedź? Bezapelacyjnie.
Jakkolwiek kreacja Hanksa jest świetna, tak nie można nie wspomnieć o roli Denzela Washingtona, który wcielił się w Joe Millera, adwokata Andrew Becketta. Moim zdaniem ten czarnoskóry aktor nie ustępuje wcale pola Hanksowi, dzięki czemu na ekranie widz może podziwiać znakomity duet rewelacyjnych artystów. Postać Millera jest o tyle ciekawa, że on sam jest zdecydowanym przeciwnikiem homoseksualistów, brzydzi się nimi. Nie ma dużej wiedzy o AIDS, początkowo boi się chociażby dotknąć Andrew, nie mówiąc o poprowadzeniu jego sprawy. Jest jednak człowiekiem mądrym, wierzącym w sprawiedliwość i moc prawa. Będąc przypadkowym świadkiem szykanowania Andrew, podejmuje się jego obrony. Wydarzenia które później mają miejsce (na sali sądowej) to już aktorski popis Denzela.
Kończąc wątek obsady wspomnę jeszcze o Antonio Banderasie. Jego Migiel Alvarez to życiowy partner Becketta. Rola ta, choć drugiego bądź nawet trzeciego planu, jest o tyle ciekawa, że widz otrzymuje dobre porównanie, jak to w początkach hollywoodzkiej kariery aktor przemienił się z wrażliwego geja w maczo z karabinem w futerale na gitarę ;)
Obraz Jonathana Demme’a zwraca uwagę także od strony technicznej. Świetne są zdjęcia (Tak Fujimoto), często prezentowane z perspektywy pierwszej osoby. Taki zabieg pozwala lepiej poznać nastrój patrzącego – np. niepewność Joe Millera, śledzącego każdy ruch Andrew Becketta podczas ich pierwszej rozmowy w kancelarii czy też fatalny stan zdrowia głównego bohatera podczas procesu. (Podobny sposób realizacji zdjęć odnaleźć można także w dramacie „Jestem Sam”.) Całości obrazu dopełnia ładna, stonowana, z reguły pobrzmiewająca w tle muzyka Howarda Shore’a. No i oczywiście Bruce Springsteen ze swoim oscarowym hitem „Streets Of Philadelphia”.
Do beczki miodu wrzucić muszę jednak łyżkę dziegciu. Mianowicie drobny zarzut mam odnośnie scenariusza (Ron Nyswaner), w którym znalazło się wiele przeskoków w czasie: „tydzień/dwa tygodnie/miesiąc/siedem miesięcy później”. Sprawia to chaotyczne wrażenie, przez co momentami historia zdaje się być poprzerywana, niespójna. Na szczęście nie rzutuje to aż tak bardzo na odbiór całości.
„Filadelfia” powszechnie uznawana jest za film wielki, kultowy i ważny. Taki, który porusza bardzo istotną społecznie kwestię, ale przy tym nie daje jednoznacznej odpowiedzi na „tak” lub na „nie”. Tutaj to widz musi sobie wyrobić własną opinię, jeśli oczywiście jeszcze takowej nie posiada. Co jednak jest moim zdaniem jeszcze istotniejsze, obraz Demme’a nie jest wcale smutny, a wręcz przeciwnie – przynosi nadzieję, że o godność, o człowieczeństwo, warto walczyć. Że w drugiej osobie wystarczy jedynie dostrzec takiego jak my człowieka. Bo przecież wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi.