Spodziewałem się filmu opowiadającego nastrojową, zapierającą dech w piersiach historię, wyjętą wprost z romantycznej prozy i słowiańskich legend. Tradycyjnie wykonanego horroru, który nie będzie we mnie strzelał z ekranu keczupem, ale wywoła u mnie dreszczyk zaniepokojenia. Nie do końca się sprawdziło. Film był jeszcze lepszy.
Zaczyna się od długiej, historycznej retrospekcji, której bohaterem jest chrześcijański rycerz walczący przeciwko Turkom zagrażającym chrześcijańskiej Europie. Kiedy po powrocie z wojny dowiaduje się, że jego piękna żona pod jego nieobecność popełniła samobójstwo, przeklina Chrystusa i Kościół, przebija mieczem krzyż w kaplicy i przyrzeka przez wieczność czekać na powrót swojej ukochanej. Bogobojny Draculio staje się wampirem.
Tych kilka scen wprowadzających widza w historię transylwańskiego hrabiego wprost zaskakuje teatralnością, przerysowaniem, konwencjonalnością. Spodziewałem się, że dalsza część filmu będzie nieco mniej trąciła myszą. Myliłem się. Ale ani trochę tego nie żałuję.
Nie będę rozpływał się nad fabułą tego przedziwnego horroru, która i tak na głowę bije wszystko, co współczesna moda na wampiry zdołała zainspirować i puścić w obieg. Nie napiszę słowa więcej o doskonałej grze aktorów, bo przecież od Oldmana, Reevesa, Ryder i Hopkinsa nikt nie odważyłby się oczekiwać niczego innego. To wszystko cieszy widza i czyni ten film jeszcze lepszym, ale nie jest tutaj najważniejsze. Prawdziwą gwiazdą tego filmu jest reżyser i jego genialne pomysły inscenizacyjne.
Cały „Dracula” nakręcony został tak, jakby ostatnie 60-70 lat rozwoju kinematografii w ogóle nie miało miejsca (no, może z wyjątkiem kolorowej taśmy). Na pierwszy rzut oka widać, że wszystkie plenery kręcono w studiu filmowym, że zamek wampira to tekturowa makieta, że sceny batalistyczne kręcono z udziałem kilku statystów możliwie najmniejszym nakładem kosztów. Ale to nie przeszkadza, to tylko dodaje uroku. Sposób budowania intrygi przez reżysera przywodzi na myśl stare, przedwojenne kino, montaż jest bliźniaczo podobny do pierwszych westernów z Johnem Waynem, gotyckie scenerie i wieczny mrok panujący na planie są, w najlepszym znaczeniu tego słowa, kopią chwytów stosowanych w klasycznych horrorach spod znaku Belli Lugosiego. Charakteryzacja po prostu zachwyca. Spójrzcie teraz na datę produkcji filmu, a zrozumiecie, dlaczego to takie ważne i dlaczego zrobi na Was tak ogromne wrażenie. W czasach, kiedy do kin szturmem wdzierała się komputerowa animacja i najnowsze techniki produkcji efektów specjalnych, Coppola celowo nakręcił film do bólu staroświecki, miejscami ocierający się o śmieszność, zbudowany na technikach, której dzisiejsi filmowcy wspominają z uśmiechem politowania. Mimo to film ten jest po stokroć ciekawszy od wszystkich współczesnych mu horrorów, a dzisiejsze „Zmierzchy” i „Czyste krwie” naprawdę zasługują przy nim na śmiech i litość. I co ważne, mimo całej swojej staroświeckości i rezygnacji z wielu przydatnych chwytów współczesnego kina, ten film naprawdę budzi dreszczyk grozy.
Oczywiście można narzekać na przewidywalność fabuły, nielogiczność działań bohaterów czy zbytni patos niektórych scen, ale to wszystko detale, które z resztą doskonale współgrają z obraną konwencją. „Draculę” Francisa Forda po prostu trzeba znać. Kto jeszcze nie zna, niech biegnie do wypożyczalni i rezerwuje sobie wieczór. Koniecznie wieczór ;)