Pewnie każdy choć raz zastanawiał się, jak chciałby spędzić ostatni dzień swojego życia. Czy spróbowałby czegoś, czego do tej pory nie doświadczył, czy raczej cieszyłby się pozostałymi mu chwilami w towarzystwie najbliższych? A może cały przerażony użalałby się na sobą lub – przynajmniej powierzchownie – starałby się nie okazywać lęku, który go wypełnia? W filmie „25. godzina” Spike’a Lee możemy zobaczyć, jak z podobnym problemem zmaga się Monty Brogan (jak zwykle świetny Edward Norton), dla którego za 24 godziny skończy się świat, bowiem na 7 lat trafi do więzienia pod zarzutem handlu narkotykami. Ten ostatni dzień widz spędza razem z głównym bohaterem, jego ojcem (Brian Cox), dziewczyną (Rosario Dawson) i jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi z młodzieńczych lat (Philip Seymour Hoffman i Barry Pepper), a wszystko to z odradzającym się po 11 września Nowym Jorkiem w tle.
Spike Lee przedstawia tę historię w niespiesznym tempie, bez wartkiej akcji i specjalnego napięcia, ale za to z dobrymi dialogami i bardzo wyraziście nakreślonymi postaciami, co sprawia, że nie jest to film tylko o Montym, gdzie reszta stanowiłaby jedynie uzupełnienie. Tutaj każda z głównych postaci jest bardzo ważna, widz poznaje ich charaktery, ale – co intrygujące – nie do końca jest w stanie wyrobić sobie o nich jednoznaczną opinię (te postaci nie są bowiem jednowymiarowe). Żaden z bohaterów nie wie, jak ma się odnaleźć w całej sytuacji, jak pomóc przyjacielowi (o ile to w ogóle możliwe) i jak się przy nim zachowywać. Relacje pomiędzy nimi a Montym są skomplikowane, gdyż – pomimo powierzchownej serdeczności – widać, że coś jest nie tak. Więź łącząca przyjaciół przez lata osłabła, każdy zajął się swoim życiem i nie reagował widząc, w jaki sposób zarabia Monty. Ojciec także przyjmował od syna „brudne” pieniądze na ratowanie swojego baru i nie przeszkadzało mu źródło ich pochodzenia. To samo tyczy się Naturelle, której odpowiadało dostatnie życie u boku handlarza narkotyków i nie nalegała, by ten podjął uczciwą pracę. Choć z pewnością bardzo go kochała, to jednak m.in. ją Monty podejrzewa o wydanie go policji... Wszystkich ich, a także wielu innych, oskarża podczas kapitalnej sceny przed lustrem. Dostaje się mniejszościom etnicznym, miastu Nowy Jork, bin Ladenowi, aż w końcu... samemu Monty’emu. Brogan wie, że nie jest bez winy, i że kara jest w pełni zasłużona. Boi się jednak więzienia, gdyż nie jest typem recydywisty lub człowieka z marginesu, a „jedynie” kimś, kto wybrał łatwiejszy sposób na dostatnie życie. I w tej kwestii przejawia się aktorski kunszt Nortona, którego bohater budzi u widza sympatię, choć wiadome jest, że Monty to przestępca w pośredni sposób rujnujący życie swoim klientom.
W całej opowieści na szczególne uznanie zasługują ostatnie minuty projekcji. Jest to tytułowa 25. godzina – najlepsza scena w filmie. O szybsze bicie serca przyprawia tu niesamowita narracja ojca bohatera, okraszona ładną muzyką (jak w całym filmie zresztą) i odmienną kolorystyką zdjęć. W moim przypadku to właśnie zakończenie znacznie podniosło końcową ocenę, pozostało w pamięci i skłoniło do kilku przemyśleń...
Tym razem Spike Lee nie zabiera widza do murzyńskiego getta, mało tego – żadnym z bohaterów nie jest przedstawiciel czarnoskórej społeczności. Osobiście uważam, że wypada to na korzyść, zaś sam film jest naładowany silnymi emocjami, które znakomicie oddali aktorzy. Jedyne (i drobne) zastrzeżenie mogę mieć do nadmiernego podkreślania amerykańskiej tożsamości (ujęcia flagi na wietrze) i akcentowania tragedii z 2001 roku. Choć zarazem trzeba przyznać, że reżyser nie patrzy na Nowy Jork przez różowe okulary, a jak sam przyznał, nie byłby dojrzałym artystą, gdyby (wówczas, kiedy kręcił film) udał, że nic się nie stało. I cóż, oglądając „25. godzinę” stwierdzamy, że jest artystą nie tylko dojrzałym, ale także wielkim.