„Czasy są ciężkie dla marzycieli”. No właśnie. A co ma powiedzieć Amelia Poulain, wieczna marzycielka, dobroduszna i naiwna idealistka, którą cieszą proste przyjemności i która widzi w sobie wyraźne powołanie, by nieść radość innym?
Wszystko zaczyna się z dniem, gdy tytułowa Amelia, samotna mieszkanka Paryża (którego infrastuktura została tu pięknie oczyszczona i uwydatniona w kolorach czerwonym, błękitnym i zielonym) znajduje za kafelkiem w łazience pudełeczko. To pudełeczko pełne dziecięcych skarbów, które należały do mieszkającego przed laty w tym samym lokum osobnika. Amelia postanawia podążyć tropem właściciela, by zwrócić mu zgubę. Co zresztą czyni także w sposób niekonwencjonalny. Potem idzie już jak z płatka, Amelia pragnie nieść uśmiech wszystkim: dozorczyni, której mąż zginął dawno na wojnie, choremu starcowi, który nie może wychodzić z domu, samotnemu ojcu. A w tle ciągle przewija się postać nieznajomego, w którym nieśmiała bohaterka zakochuje się od pierwszego wejrzenia...
Wydawać by się mogło, że ukazanie wiecznie uśmiechniętej dziewczyny na tle nawet podkolorowanego świata, to zadanie ryzykowne. Bohaterka będzie nie tyle naiwna, co groteskowa, jej uśmiech będzie zakrawał na umysłowy niedorozwój, a małe, cieszące innych rzeczy, zginą w trywializmie. Nic podobnego - Amelia naprawdę niesie pomoc uciśnionym, a widz autentycznie wchodząc do kina markotny, wyjdzie z - co najmniej - przychylnym nastawieniem do życia. To zasługa żywiołowej i pogodnej gry debiutującej tu Audrey Tautou, która jest w swojej radości bardzo naturalna, jej uśmiech nie sprawia wrażenia przyklejonego.
Mamy tu też całą gamę niegorzej zagranych, a równie barwnych bohaterów, reprezentujących wszystkie cechy świata. Mimo poczucia własnej indywidualności, są sprzężeni w jeden magiczny mechanizm własnych codzienności, mają jakąś świadomość współistnienia.
I to właśnie ta świadomość jest niezaprzeczalnie krzepiąca. Świadomość solidarności i jedności mimo wszystko, wiara we wrodzoną życzliwość ludzką. Może nie wszystko jeszcze stracone, myśli bohaterka, przecież ludzie są naprawdę dobrzy i kolorowi. Co najlepsze - rzeczywiście okazują się być; oczywiście, nie są gładcy i idealni, ale ostateczny triumf jest po stronie dobra. A tego chce przecież bohaterka, która w pewnym momencie widzi siebie w stroju Matki Teresy.
„Amelia lubi stawiać głupie pytania na temat świata, na przykład: ile par w tej chwili przeżywa orgazm?” - „Siedemnaście” odpowiada zarumieniona sama sobie. Dziewczyna ucieka w samotność, boi się uczucia, boi się zranienia. Woli obserwować świat zza rogu, ingerować w niego niedostrzeżenie, jak dobra wróżka. Incognito. Nawet bowiem jej oddawanie siebie jest ograniczone. Wszelkie bariery przełamie jednak równie osamotniony i dobrotliwie zdziwaczały chłopak...
Poza więc świetną, może warsztatowo nie wybitną, ale niezwykle sugestywną grą całej gromady francuskich aktorów, pozytywnie na widza oddziałuje magiczna muzyka Yanna Tiersena (naprawdę z całego serca polecam soundtrack). Oczywiście urzekające są również widoki Paryża (a tutaj jeszcze dodatkowo ujęte w baśniowej konwencji). Pomysłowa jest również cała historia i oryginalność następujących po sobie zdarzeń i gagów - ukłony więc w stronę reżysera-scenarzysty, Jean-Pierre'a Jeauneta (nominowanego zresztą do Oscara - za scenariusz właśnie).
Polecam film wszystkim, starym i młodym, zgorzkniałym tetrykom i radosnym szaleńcom. To jeden z tych filmów, który całym sobą krzyczy: „Życie jest piękne! Tylko wyjdź za próg”. A w dodatku jest przepysznie zrealizowany.