Od razu zauważę, że wybierając się na seans „Twój na zawsze” zostawiłam za sobą całe złe nastawienie do tego filmu. Nawet gdy zasiadałam na sali kinowej, otoczona kilkudziesięcioma rozmarzonymi parami oczu, łaknącymi widoku Roberta Pattinsona, nadal pielęgnowałam nadzieję, że film może być dobry. Światła zaczęły gasnąć, biały ekran się rozświetlił. A potem moja nadzieja malała z każdą sekundą tego filmu.
„Twój na zawsze” to historia młodego, zbuntowanego i mającego zapędy autodestrukcyjne chłopaka. Tyler (Robert Pattinson) skłócony z ojcem, stara się zapomnieć o dramacie rodzinnym sprzed lat. Pewnej nocy niesłusznie zostaje aresztowany (i poniżony) przez doświadczonego policjanta. Po pewnym czasie kolega Tylera wpada na pomysł, jak wyrównać rachunki ze stróżem prawa. Tyler ma uwieść jego córkę (Emilie de Ravin), a potem porzucić. Jednak ich losy potoczą się inaczej. Brzmi znajomo? Oczywiście, ale sam pomysł na historię w filmie Allena Coultera dałby się obronić, jest w nim potencjał. Całkowicie niewykorzystany. Słabe, drewniane, na siłę „uszlachetniane” dialogi, a co za tym idzie sztuczne relacje między bohaterami filmu (między głównymi bohaterami nie ma żadnej chemii) sprawiają, że ani przez moment nie identyfikujemy się z postaciami i światem przedstawionym. Poza tym „Twój na zawsze” to chaotyczny, nieprzemyślany i co najgorsze szablonowy konglomerat scen, które starają się opowiedzieć jakąś historię. Jednakże ja widzę tylko przeestetyzowany i przestylizowany bełkot, który udaje, że jest głosem w ważkiej sprawie.
„Twój na zawsze” miał pozwolić Robertowi Pattinsonowi zrzucić jarzmo wcielenia się w postać Edwarda Cullena i pokazać światu, że bożyszcze nastolatek jednak grać potrafi. Niestety musi próbować ponownie, gdyż ta próba się nie udała. Pattinson nie gra, on jest na ekranie, a z nim jego zestaw kilkunastu drewnianych min i gestów, którymi nas obdarza. Stylizowany na Jamesa Deana czy Marlona Brando z papierosem w ustach, niby próbuje odegrać zagubionego, rozdartego buntownika, jednakże jego warsztat aktorski jest tak ubogi, że aż widzimy jak „stara się to zagrać”. Jedynie Pierce Brosnan w roli ojca wypada poprawnie. On też wypowiada chyba jedyną ciekawą (prawdziwą) kwestię. Zadaje pytanie, skierowane do Pattinsona: „Po co ten cały spektakl?”. Pozwolę sobie odpowiedzieć. „Twój na zawsze” to zgrabnie ukształtowana machina, która ma umocnić Roberta Pattinsona jako bożyszcze nastoletnich serc i zarobić kolejne miliony.
Na koniec muszę wspomnieć, że „Twój na zawsze” to przede wszystkim film nudny. Tak nużący w swojej pseudofilozoficznej paplaninie, że „skrzętnie” budowany punkt kulminacyjny, doprowadził mnie do oniemienia, gdyż wyczerpana i odrętwiała nawet nie zauważyłam „subtelnych” wskazówek. „Zaskakujące”, bezmyślne i infantylne zakończenie wywołało wielki uśmiech na mojej twarzy, choć happy endu raczej w filmie nie ma. Nawiązując do oryginalnego tytułu, nie warto pamiętać o tym filmie, a tym bardziej go oglądać.