Drugie dzieło Roba Marshalla, po głośnym i oklaskiwanym „Chicago”, budziło spore zainteresowanie, tak widzów, jak i krytyków. Przyznam, że i ja byłam ciekawa, co tym razem pokaże nam twórca obrazu o zbrodniarkach. Niestety muszę przyznać, że „Nine-Dziewięć” wzbudziło we mnie jedynie mieszane uczucia. Jednoznacznie trudno mi powiedzieć, czy film Marshalla mi się podobał czy nie.
„Nine-Dziewięć” opowiada historię sławnego reżysera – Guida Contini, który zmaga się z niemocą twórczą. Do rozpoczęcia zdjęć jego nowego, autorskiego filmu zostało dziesięć dni, a maestro nadal nie ma pomysłu na swoje dzieło. Kobiety krążące wokół niego jak satelity, nieuporządkowane życie prywatne i sława wcale mu nie ułatwiają zadania. Wszystko prowadzi go ciut wyboistą drogą do nieuchronnej klęski.
I jeśli chodzi o fabułę, to tyle. Całość obrazu spaja główny bohater – maestro Contini, reszta zdaje się być tłem. Aktorki (i to z całkiem sporymi nazwiskami) pojawiają się na kilka, kilkanaście minut, odśpiewują swoją kwestię i znikają z ekranu praktycznie bezpowrotnie. Dlatego „Dziewięć” wypada aktorsko tak, jak wypada, czyli w sumie nijak. U Marshalla kobiet sporo, ale większość z nich odgrywa epizodyczne role. Fakt jednak niezaprzeczalny, że mimo tej epizodyczności niektórym paniom Guida udaje się pokazać rąbek dobrego aktorstwa. Warto wspomnieć o histeryczno-erotycznej kreacji Penelopy Cruz (Carla), czy delikatnej, ale potrafiącej pokazać pazura Marion Cotillard (Luisa Contini). Prawda jednak jest taka, że prócz Daniela Day-Lewisa nikt skrzydeł rozwinąć nie mógł, a i on w roli zblazowanego reżysera wypada moim zdaniem jedynie poprawnie.
Trzeba jednak pamiętać, że film Marshalla to broadwayowski musical inspirowany „Osiem i pół” Felliniego, przeniesiony na duży ekran i najważniejsza jest tutaj warstwa muzyczno-taneczna. Moim zdaniem jest ona niestety bardzo nierówna. Wśród materiału wyróżnia się genialny utwór „Be Italian” w wykonaniu Stacy Ferguson (Fergie), który jest świetny tak pod względem wokalnym, jak i tanecznym – czemu w sumie nie można się dziwić. Uwagę zwraca również wokalny występ Kate Hudson. Przyznam, że „Cinema Italiano” w jej wykonaniu pobrzmiewał w mojej głowie długo po zakończeniu seansu. Do tego ukazanie tej sceny głównie w czerni i bieli nadaje jej smaczku. Nie razi nawet teledyskowy montaż, zdaje się być w tym wypadku zdecydowanie na miejscu. Na koniec zaskakujący drugi występ (chyba jako jedyna śpiewa dwa razy) Marion Cotillard, która w „Take it all” daje przysłowiowego czadu.
Na tym jednak koniec. Reszta jest nierówna, tak muzycznie, jak i tanecznie. Do tego „Nine” miejscami staje się nudne. Guido męczy, nie tylko siebie, swoje kobiety, ale i widza. Jego niemoc twórcza, swoiste użalanie się nad sobą, zniechęcenie, mimo wszystko ciążą.
I prawda jest taka, że przez mieszane uczucia do „Nine” i jego nierówność dużo bardziej podobało mi się „Chicago”. Choć nie ukrywam, obraz Marshalla jest godzien uwagi, choćby ze względu na porównanie go bądź z broadwayowski musicalem, bądź z samym dziełem Felliniego. I ze względu na bliższe poznanie z Saraghiną...