Jest już w zasadzie tradycją, że kiedy w technice filmowej zajdzie jakaś duża technologiczna zmiana, wytwórnie uznają to za okazję do zarobienia kolejnych pieniędzy na swoich szczególnie uwielbianych produkcjach i zaczynają wypuszczać na rynek „poprawione wersje kultowych tytułów” wzbogacone o jakiś ostatni krzyk mody: dźwięk, kolor, komputerowe efekty specjalne, a ostatnio trójwymiar. „Gwiezdne wojny” raz już spotkał taki zaszczyt kiedy do kin powróciła cyfrowo podrasowana stara trylogia, teraz nadszedł czas na Yodę w 3D. Czy potrzebnie?
Moim zdaniem odpowiedź jest prosta i brzmi: „Nie”. Za chwilę wyjaśnię dlaczego. Ale skoro już przypadek chciał, że za namową przyjaciół film zobaczyłem, nie omieszkam zrecenzować.
„Mroczne Widmo” jakie jest, każdy widzi. Od premiery trochę czasu już minęło i czas ten nie obszedł się z nim łaskawie. Z perspektywy kilkunastu lat doskonale widać, że otwarcie nowej trylogii nie było dobrym filmem. Fabuła jest raczej nieciekawa i wymaga dobrej znajomości uniwersum Lucasa, ciężko więc nawet udawać, że jest to pierwsza część czegokolwiek, a nie prequel stojący na tym samym poziomie, co produkowane taśmowo książki z logo „Star Wars”. Aktorstwo nie zachwyca, choć przecież główne role grają znakomici aktorzy – Portman, McGregor, Neeson, Osment... Akcja rwie się nieprzerwanie, ma koszmarnie nierówne tempo i ani trochę nie pomagają jej drętwe, sztuczne dialogi, z małymi wyjątkami służące wyłącznie wyjaśnieniu widzowi, o co chodzi w kolejnej niezrozumiałej dla niego scenie. A z gagów śmieją się wyłącznie oddani fani serii, choć przecież oni również uważają ten film za pomyłkę – ale tylko oni je rozumieją. Jeśli chcecie obejrzeć film, idźcie na coś innego. Tutaj oglądać można co najwyżej efekty specjalne.
I od tego momentu zaczyna się właściwa część tekstu. Oczywiście fani i tak do kina pójdą i wersja 3D będzie dla nich tylko pretekstem, proszę więc uważać tę recenzję za kierowaną do tych, którzy faktycznie liczą na bardziej efektowne widowisko.
„Avatar” to to nie jest i być nie mógł, bo cyfrowa obróbka obrazu 2D nigdy nie przyniesie tak doskonałych efektów, jak kręcenie od razu w 3D. Mimo to ekipa Lucasa wykonała kawał przyzwoitej roboty. Głębia jest oddana poprawnie, pierwszy plan odpowiednio szczegółowy, obraz ostry, nie męczy oczu, całość robi jak najlepsze wrażenie, również w scenach tak dynamicznych jak np. ostateczna potyczka z Darth Maulem. Ale nie wszystko poszło tak, jak powinno było pójść. Pewne sceny w tym filmie miały szczególny potencjał do wywoływania u widzów okrzyków zachwytu, i potencjał ten nie został w pełni wykorzystany. Nie twierdzę oczywiście, że konwersja wyścigu jest zrobiona źle, ale na pewno dało się ją zrobić lepiej. Liczyłem, że będzie ona jakimś usprawiedliwieniem dla dwóch godzin spędzonych na kolejnym seansie tego samego kiepskiego filmu, i nieco mnie rozczarowała. A może po prostu zbyt wiele po niej oczekiwałem?
I tu przychodzi czas na wyjaśnienie, dlaczego moim zdaniem przerabianie tego filmu było bezcelowe. Otóż, jak wspominałem, technologia nie pozwala obecnie na przeprowadzenie na tyle dokładnej konwersji, by film 2D dało się pomylić z kręconym w trójwymiarze. Owszem, „Widmo” wygląda bardzo ładnie i profesjonalnie, ale to nadal nie to. Film, którego główną siłą w momencie powstania było technologiczne zaawansowanie produkcji, na tle konkurencji wypada po prostu blado. Młodsi widzowie to zauważą, a ponieważ fabuła im tego nie zrekompensuje, nie wyniosą z seansu najlepszego wrażenia. Starzy po prostu zyskają kolejny powód do narzekania na najgorszą część trylogii.
Kiedy Polsat pokolorował „Samych swoich”, moje ogromne rozbawienie wzbudziła blond czupryna bohatera, który w kolejnych, kręconych w kolorze, częściach – jest brunetem. Z „Mrocznym Widmem 3D” jest trochę tak samo – niby bardziej ładne i kolorowe niż pierwsza trylogia, ale ma się do niej nijak. Może z „Atakiem klonów” będzie lepiej.