Myśl przewodnia filmu brzmi: kobiety w związkach można podzielić na trzy kategorie: szczęśliwe, świadomie nieszczęśliwe oraz te, które za nic nie przyznają, że są nieszczęśliwe. Nasz główny bohater, czyli Alex (Romain Duris), postanowił zająć się zawodowo ostatnią z nich. Swoją pracę traktuje jak misję, ma zasady, którymi się kieruje, ma także wypróbowane, niezawodne sposoby uwodzenia. Co ciekawe, z filmu wynika, że najlepszym sposobem na zdobycie serca kobiety są: męskie łzy plus gruntowne przygotowanie merytoryczne z działu, co dany obiekt lubi, a czego nie lubi. Przydają się też zdolności aktorskie i wtedy już żadna dama się nie oprze. Oczywiście, jak we wszystkich filmach, których bohaterami są zawodowi uwodziciele, a których liczba jest porównywalna z liczbą obietnic przedwyborczych (czyli nieskończona) nasz bohater musi przejść gwałtowną przemianę za sprawą tej jednej jedynej miłości swego życia.
Tak więc Alex, niczym Casanova, Don Juan, czy inny słynny playboy, napotyka na swej drodze Julię, a potem wszystko dzieje się już według znanego scenariusza. Co najgorsze, mimo świadomości, że to już wszystko było, że wiadomo jak się skończy, że to tak potwornie wtórne, że już bardziej się nie da, film ogląda się z przyjemnością. Oczywiście obowiązek nakazuje napisać, że na pewno każdy widział już ten film, tyle że aktorzy byli inni. Cała bowiem reszta zdecydowanie jest tanią podróbką, niczym buty marki adidos. Czyli jeśli ktoś oglądał „Hitch: najlepszy doradca przeciętnego faceta” z Willem Smithem bądź np. „Wielki podryw” z Sigourney Weaver, czy inne klony, ten zdecydowanie wie czego się spodziewać. A jednak…. (i tu zaskoczenie) w tym klimacie stęchlizny scenariuszowej odczuwalny jest (o dziwo) powiew pewnej świeżości. „Heartbreaker” to komedia produkcji francusko-monakijskiej, nieobciążona balastem amerykańskiej głupkowatości, zatem lekka i co wydaje się istotne dla komedii - śmieszna. Główny bohater, który aparycją momentami przypomina szympansa, budzi ogromną sympatię, a odtwórczyni głównej roli kobiecej Vanessa Paradis, zachwyca świetną formą (zazdrość skierowana w stronę Johnny'ego Deppa w pełni uzasadniona). Humor nie jest tu wymuszony, a żart sytuacyjny i słowny np. na temat Polaków, rozbraja.
Ponadto, mimo że od początku wiemy jak wszystko się skończy, to akurat wcale nam to nie przeszkadza. Co napawa nawet samą aktorkę recenzji zdumieniem, po prostu cieszymy się szczęściem głupkowatego bohatera, niczym banda naiwnych dzieciaków. Ale chyba o to również w filmach chodzi, żeby pozwalały nam poczuć się dziećmi. A przy okazji zapewniały rozrywkę. Miłej zabawy.