Ridley Scott i Russell Crowe to filmowe papużki-nierozłączki. Czy to historyczne dramaty, obyczaje lub sensacje, panowie lubią pracować razem, zaś efekty ich poczynań raczej nie schodzą poniżej bardzo przyzwoitego poziomu. Nie inaczej jest w przypadku opartego na faktach „Amerykańskiego gangstera” - filmu zaledwie dobrego, który jednak posiadał wszelkie zadatki na dzieło znakomite.
W czasach pamiętnej wojny w Wietnamie, w Stanach Zjednoczonych rozkwitał handel narkotykami. Gdy jedni tracili życie „w obronie demokracji”, drudzy bogacili się przemycając z Azji do USA czystą heroinę, zaś jeszcze inni ryzykowali wszystko, by ich powstrzymać.
Ridley Scott nie przywykł do krótszych form, toteż „Amerykański gangster” trwa aż 157 minut. To trochę za dużo, zważywszy na fakt, że pierwsza połowa filmu znacznie ustępuje drugiej. Nie chodzi wszak o to, że obraz długo się rozkręca, ponieważ generalnie nie jest to produkcja kipiąca wartką akcją – szkopuł w tym, iż w pierwszej godzinie reżyser nie ustrzegł narracji przed chaosem, spowodowanym dużą ilością krótkich i zbędnych scen, skakaniem między wątkami oraz wprowadzeniem zbyt wielu postaci. Wszystko to sprawia, że początkowo trudno jest się widzowi w tym połapać, a sam film sprawia wrażenie niespójnego. Na szczęście zmienia się to w drugiej godzinie, kiedy Scott przestaje koncentrować się na przedstawianiu swoich bohaterów i tła historycznego, na którym rozgrywa się akcja. Wtedy zaczyna się wielkie kino sensacyjne, to z najwyższej półki. Nagle nie ma już zbędnych scen, scenariusz przestaje nosić znamiona chaosu, a „Amerykański gangster” wreszcie dostarcza odbiorcy satysfakcji z oglądania. Duży wpływ na ten stan rzeczy ma m.in. rozszerzenie wątku skorumpowanego detektywa Trupo, brawurowo zagranego przez Josha Brolina. Podczas wspólnych scen aktor swoją charyzmą bił na głowę Russella Crowe (który notabene ogólnie nie pokazał tu nic nadzwyczajnego) i można tylko żałować, że scenariusz nie przewidział dla Trupo więcej miejsca, ponieważ gdy ten tylko pojawiał się na ekranie, robiło się bardzo ciekawie.
Duże oczekiwania wiązano z występem Denzela Washingtona. Ten znakomity aktor przyzwyczaił świat kina do odgrywania prawych i sympatycznych postaci, zatem tym ciekawiej zapowiadała się jego kreacja tytułowego gangstera. Efekt? Może nie najlepsza rola w karierze Washingtona, niemniej wciąż świetna. Frank Lucas budzi ambiwalentne uczucia – to bezwzględny przestępca, który potrafi zabić w tłumie ludzi, ale też kochający syn, brat i mąż, stawiający wartości rodzinne ponad wszelkie dobra. Owszem, podobnych charakterologicznie postaci w filmach było mnóstwo i nie twierdzę, że Lucas na ich tle wyjątkowo się wyróżnia. Na pewno jednak nie sposób Washingtonowi coś zarzucić, gdyż zwłaszcza kiedy pokazywał tę ciemną stronę swojego bohatera był wtedy bardzo dobry. I tylko ten Russell Crowe...
Długo zbierałem się do obejrzenia „Amerykańskiego gangstera”, jednak gdy już się zdecydowałem, absolutnie nie pożałowałem. Kilka wad tego obrazu przysłaniają liczne plusy (w tym rewelacyjna od samego początku muzyka), dzięki czemu film Ridleya Scotta stanowi zajmującą podróż do świata gangsterów, narkotyków i korupcji. Choć trudno oprzeć się wrażeniu, że mogło być jeszcze lepiej...