Przez albo dzięki mężowi oglądam prawie wszystkie filmy o superbohaterach i inne tego typu pełne akcji, wybuchów i strzelania obrazy. Czasami bawię się wyśmienicie, jak na drugiej odsłonie „Strażników Galaktyki”, a czasem umieram z nudów, odliczając minuty do końca seansu (patrz „Ostatni Rycerz”). Najczęściej jednak emocjonalnie jestem gdzieś pośrodku ani nie kochając, ani nie nienawidząc... może nie obojętna, ale na pewno niepełna zachwytu. I tak gdzieś pośrodku zostawiła mnie najnowsza odsłona przygód Spider-Mana.
Do Petera Parkera wracamy tuż po wydarzeniach z „Kapitana Ameryki: wojny bohaterów”. Młodziutki superbohater (zwany przez Starka siusiu majtkiem) stara się pogodzić normalne szkolne życie nastolatka z obroną Nowego Jorku. Chłopak ciągle liczy na jakąś spektakularną akcję, która zapewni mu stałe miejsce pośród Avengersów. I wreszcie trafia mu się coś dużego, straszna broń o niesamowitej, wręcz nieziemskiej sile rażenia. To doprowadza go do dostawcy, którym jest niebezpieczny i skrzydlaty Adrian. Co uda się osiągnąć młodziutkiemu Spider-Manowi, czy może liczyć na wsparcie Iron Mana i w końcu, czy uda mu się ująć Sępa i w chwale dołączyć do Avengersów.
Pierwsze, co rzuca się w oczy w „Spider-Man: Homecoming” to fakt, że Peter Parker wreszcie jest nastolatkiem z krwi i kości. I nie chodzi tu wcale o fakt, że Tom Holland jest najmłodszym w historii kina aktorem wcielającym się w Człowieka-Pająka. Nie chodzi nawet o jego fizyczność. Nastoletni bohater po prostu wreszcie zachowuje się jak nastolatek i ma też nastoletnie problemy. Jest porywczy, roztrzepany, nieodpowiedzialny, nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji, a co najważniejsze szczenięco podziwia Tony'ego Starka. Zresztą w ogóle relacja tej dwójki to dysfunkcyjna relacja ojciec-syn. I za to wszystko należą się brawa, bo nie ukrywam, że przygody dzieciucha-pająka ogląda się naprawdę bardzo przyjemnie i to z lekką nutką sentymentu. Bardzo udana zmiana.
Wyśmienicie prezentuje się również humor (i to nawet w wersji z polskim dubbingiem). Dialogi są zabawne, pełne ciętych ripost. Bohaterowie i ich przygody też przysparzają uśmiechów. A do tego ta przewrotność twórców, którzy w roli czarnego, skrzydlatego charakteru obsadzili nie kogo innego tylko samego Birdmana, czyli Michaela Keatona.
Aktorsko jest dobrze. Mam jednak wrażenie, że nie można było spodziewać się czego innego, no przynajmniej po starczej części ekipy aktorskiej. Niemniej jednak młodzież tez nieźle daje rade i nie ma większych zgrzytów, co do wiarygodności bohaterów. Każdy zdaje się być dokładnie tam, gdzie powinien.
I na koniec oczywiście należy wspomnieć, że jest efektownie. Tym razem, w przeciwieństwie do najnowszej odsłony Transformersów, efekty specjalne nie przyćmiewają opowiadanej historii. Na ekranie dzieje się dużo, ale wszystko jest w miarę wyważone i człowiekowi nawet udaje się wciągnąć w przygody Parkera i jego dążenia do osiągnięcia bohaterskiego sukcesu.
Prawda jest taka, że „Spider-Man: Homecoming” to czyta rozrywka, ale rozrywka na całkiem niezłym poziomie. Do tego podczas seansu obrazu Wattsa dobrze będą bawić się i dorośli i trochę młodsi widzowie, bo Peter Parker wreszcie jest ich rówieśnikiem. Polecam, bo najnowsza odsłona „Spider-Mana” to lekki i przyjemny film, niemalże idealny na lato.